Spełnione marzenie


W sierpniu tego roku grupa kajakarzy z krakowskiego Akademickiego Klubu Turystyki Kajakowej Bystrze spłynęła Kanionem Kolorado. Był to pierwszy niekomercyjny, samodzielny spływ w wykonaniu Polaków.

Ruch w kanionie jest limitowany i o ile można wykupić miejsce w wyprawie komercyjnej, o tyle na samodzielne spływy jest długa kolejka oczekujących. Bystrzacy czekali na możliwość spłynięcia 19 lat.

Kanion Kolorado w stanie Arizona to największy, choć nie najgłębszy, przełom rzeczny na świecie. Rzeka przebija się przez płaskowyż na długości ponad 450 kilometrów. Ściany kanionu w najgłębszym miejscu liczą 2133 metry wysokości.

To co najbardziej fascynowało Polaków przed wyjazdem – to ogromne masy wody. Jak przyznawali, nigdy wcześniej na tak dużej rzece nie pływali.

Zobacz zapowiedź filmu, który opowiada o wyprawie


Polacy spłynęli 450 kilometrów rzeki, pokonując trudne bystrza. Prawie przez cały ten czas bez dostępu do cywilizacji. Wszystko, czego potrzebowali na prawie trzy tygodnie ekspedycji musieli zabrać ze sobą.

O przygotowaniach do wyprawy możesz przeczytać w artykułach:
Kolorado 2013.
Przygoda i fun.

Szkolenie intensywne.
System Bergera.
Konsul w wodzie.

Przypomnijmy, na rzekę wyruszyła ekipa w 14-osobowym składzie: Stefan Danielski, Robert Drak, Tomasz Jakubiec, Krzysztof Jurek, Izabela Owsiak, Zbigniew Owsiak, Łukasz Pająk, Maciej Pawulski, Krzysztof Potaczek, Ireneusz Rozkuszka, Marta Sobieraj-Jakubiec, Bogusław Szymański, Marek Śpitalniak, Łukasz Ząbek. A także dwóch Amerykanów, którzy prowadzili pontony ze sprzętem wyprawy. Amerykanie byli niezastąpieni, ponieważ polscy kajakarze nie mieli doświadczenia w prowadzeniu ogromnych pontonów.
Poniżej prezentujemy obszerną relację jednego z uczestników wyprawy


Krzysztof Jurek „Krzysiur”

 

Krzysztof Jurek „Krzysiur”

 

Każdy ma jakieś marzenia. Auto, komputer, nowe narty. Moim marzeniem był od zawsze wyjazd do USA. Wiecie, te wszystkie książki o Indianach, Karol May, a zwłaszcza James Fenimore Cooper. Napisał Pięcioksiąg Sokolego Oka. Rewelacyjne książki o przyrodzie, życiu w lesie w zgodzie z naturą, o przygodzie i… no właśnie... o kajakach. A dokładnie o kanadyjkach.

W jednym z tomów był poruszający opis spływu górską rzeką. Wielu się tam wywracało, ale Sokole Oko przepłynął w pięknym stylu. Zapamiętałem ten fragment. A potem, w sumie przez pomyłkę, trafiłem do Akademickiego Klubu Turystyki Kajakowej Bystrze, działającego przy AGH w Krakowie. Od pierwszej chwili – to nie żart – powitali mnie tam jak swego i zaprosili do wspólnej przygody.

Popływałem na kursie, ale jeszcze nie złapałem bakcyla. Za to słuchałem opowieści, i oglądałem zdjęcia z wypraw. Wyglądały strasznie i zachęcająco zarazem. Wielka ilość białej wody i ślad, ledwie zarys wiosła. W sumie nic nie widać, ale chłopaki się doktoryzowali: ten był tam, a tamten i tu, i tam.

Były wczesne lata 90. XX w. Na jedno piwo czasem składaliśmy się we trzech. A ekipa z Bystrza jedzie do USA na Kolorado.

A Ty, drogi czytelniku jakie miałeś marzenia 19 lat temu? Pamiętasz? Ja pamietam jakby to było wczoraj – gdy chłopcy wrócili z wyprawy na Kolorado. Postawili beczkę piwa, pokazali zdjęcia i opowiedzieli o wyjeździe.

Kanion Cola Cao  – tak nazwalismy Kanion Kolorado ze wzgledu na kolor wody. Opowieści przeciągnęły sie od czwartku wieczór do niedzieli po południu. Wtedy pojawiło się moje marzenie. Pojechać TAM, spłynąć TĄ rzeką.


Kanion Cola Cao


Kalkulowaliśmy, że trzeba będzie na to długo czekać – 10, może 12 lat. OK, mam czas. Wziąłem się za pływanie. Pojechałem na „Białkę Szkoleniową”. Od zawsze organizuje ją Bystrze. Prawdziwa przygoda. 10 dni intensywnego szkolenia na górskiej rzece. Nikt w Polsce takiego nie robi. Woda nawet w nocy się śni. A po wielu latach oceniam, że być może były to najlepsze wakacje życia.

Moimi instruktorami w tamtych czasach byli m.in. Bogusław Szymański „Boberek”, Zbigniew Owsiak „Titek” i Andrzej Kusiak „Gudzior”.

„Gudzior” uczył mnie świadomego pływania, czucia wody, pływania intuicyjnego. Niesamowicie przydało mi się to na Kolorado. „Bober” pokazał mi technikę, a „Titek” jak prowadzić grupę na dużej wodzie. Dzięki nim zostałem instruktorem i świadomym kajakarzem. Dziękuje Wam, chłopaki.

Lata mijały. Stuknęła mi 40., a kolejka do spływu Wielkim Kanionem wciąż długa. Nic by z tego pewnie nie wyszło, gdyby nie upór i samozaparcie Krzysztofa Potaczka „Sablika”, kierownika wyjazdu. Przez 19 lat pilnował kolejki – opłacał nasze miejsce, interesował się, badał możliwości. I wreszcie... mamy termin!

Prawie dwa lata przygotowań, wieczory przy komputerze. Cóż, rodzina mnie nie miała w tym czasie.

Wreszcie, na początku sierpnia 2013 roku, wylot.

Siódmego sierpnia schodzimy na wodę. Pakujemy sprzęt, uczymy się obsługiwać kuchnię, toaletę. To wszystko wraz z jedzeniem upychamy na ogromnych pontonach.


"Siódmego sierpnia schodzimy na wodę"


Pierwsze dni – zimno, pada. Gdzie te zapowiedziane upały „nie do wytrzymania”?. Woda ma około 8 stopni Celsjusza, a do tego deszcz. No, na to nie byliśmy przygotowani! Dobrze, że po kilku dniach pojawiło się słońce i zostało do końca.

Jakkolwiek nie miałem obaw o umiejętności kajakarzy, to wielką niewiadomą byli nasi dowódcy pontonów. Dwoje z nich – Mike Connoly i Chris Witt, nasi amerykańscy koledzy – rewelacja. Super, że udało się nam ich znaleźć. Wielka pasja i umiejętności. A co z resztą? Nikt z nas przecież, oprócz krótkiego szkolenia w Austrii, nie pływał na wielkich, ciężkich pontonach z dwoma długimi wiosłami.

Pierwsze dni rozwiały wątpliwości. Marek Śpitalniak „Findzi” jakby się urodził do pływania na pontonach. Z wielką łatwością przełożył wiedzą kajakową na ponton i z talentem wyczuwał wodę oraz jak na niej prowadzić ponton.

Stefan Danielski „Wujek” – ech, co za gość!! Ponad 60 lat na karku, a formy każdy może mu pozazdrościć! Wodę czuje jak kaczka. No, ale przecież całe życie pływał jako marynarz. Czy jednak wytrzyma tak długi spływ? To niesamowity wysiłek.

Każdy ponton, wypełniony niezbędnym do przeżycia sprzętem na 18 dni spływu, ważył przecież prawie tonę. Po kilku dniach dołączył do niego Robert Drak „Benek”. Wielki gość. Ze 190 centymetrami wielkiego serca i 120 kilogramami dobrego humoru oraz siły ducha. Sześć miesiący przed wyprawą miał poważną operacje kręgosłupa... Auć…  Co będzie… Co będzie?

Ale przecież „Benek” to Bystrzak! Bardzo szybko zasłużył na ksywkę: „Big Dog” – „Wielki Pies”. Jak wytłumaczyli nam nasi amerykańscy przyjaciele – to największy komplement, jaki boatman (kierujący pontonem) może otrzymać. To nie on posuwa ponton do przodu, to rzeka rozstępuje się przed nim. My też mamy naszego Chucka.


Ponton wypełniony sprzętem ważył prawie tonę


Na początku kuchnia sprawia nam pewien kłopot. Musieliśmy nauczyć się odnajdywać żywność zgromadzoną w metalowych skrzyniach po amunicji i wielkich termicznych kulerach. Nauczyć techniki mycia naczyń (system czterech wiader), obsługiwania kuchni, itp. Wachty działają bardzo sprawnie. Bardzo wcześnie wstajemy rano i zawsze miła niespodzianka. Mike robi kawę! Ale fajny gość.

Dziś będzie wiele trudnych rapidów. Pierwszy naprawdę poważny – Granite. W sumie egzamin z moich 24 lat kajakowania. Nigdy nie byłem na aż tak wielkiej wodzie. Patrząc na nią z góry, można pomyśleć, że to niespecjalnie trudna woda. Dobre napłynięcie, zrealizowanie ustalonego planu i już. Łatwo powiedzieć, ale zdecydowanie trudniej zrobić. Popłynęliśmy na początku we trzech – Łukasz Pająk „Łuki”, Łukasz Ząbek „Kaszana” i ja.

Cóż za przyjemność patrzeć na nich. „Łuki” – kto wie czy to nie najlepszy kajakarz jakiego znam. Mały wzrostem, ale niesamowicie silny. W tym roku przebiegł piąty maraton – niezły gość?! Pływa bardzo odważnie, czuje wodę jak mała rybka i idealnie się w niej znajduje. „Kaszana” – chyba najsilniejszy po Maćku Pawulskim „Pawulonie” gość na wyjeździe. Bardzo pewnie pływa. Uwielbiam patrzeć na jego radość po spłynięciu każdej mocnej sekcji.


"Łuki" w akcji


Bardzo byłem zadowolony ze swojego spłynięcia Granite. Poszedłem idealnie tak, jak zaplanowałem – środkiem nieco ku prawej, ustawić się dziobem do lewego brzegu, napłynąć na falę odbijająca się od skały (tzw. poduszka), zsunąć się z niej i już fruuu, bujanie po kilku wielkich falach. Ale czad! Dużo pewności zyskałem po tym płynięciu.

Potem płynie „Bober”, po nim „Titek”. Ale frajda patrzeć na moich mistrzów sprzed lat. O! „Sablik”! Tylko on tak wąsko trzyma wiosło. Kiedyś jeden z najlepszych, kilka pięknych wyjazdów zrobiliśmy razem. Cóż, „Sablik” jak zwykle w wielkiej formie. Można pisać książki o technice i taktyce płynięcia opisując go na wodzie.

Czas na pontony. Pierwszy płynie Mike. Ale to łatwo wygląda. Potem Chris. Trochę inną drogę wybrali niż kajakarze, no, ale takie prawo pontonów. Potem nasi – pierwszy bodajże „Wujek”. Pięknie poszedł. Teraz „Findzi” – pewnie, spokojnie, jakby całe życie nic innego nie robił.

Bajka! Ale fajni jesteśmy. Bystrze górą! Daliśmy radę, pierwsze bystrze za nami. Pierwsze strachy na Lachy.

W tym dniu Biała Woda rządzi, czyli to co Bystrzacy lubią najbardziej. Pozostało za nami wiele rapidów. Dużo trudnych, klasy 7-9.


Biała woda rządzi


Tu małe wprowadzenie – biała woda w klasyfikacji „generalnej” jest w skali od WW 1 do WW 6, przy czym WW 1 to bardzo łatwo. Na przykład Dunajec w Przełomie. WW 6 do spłynięcia przez zgraną grupę ekspertów; gdzie najmniejszy błąd może się skończyć tragicznie.

Kanion Kolorado ma osobną klasyfikację trudności rzeki w skali 1-10. Najtrudniejsze bystrze ma 9. – Lava Falls. Przetłumaczyłem sobie tę skalę na mój prywatny użytek, dzieląc ją na dwa, czyli na Kolorado trudność 10 odpowiada naszej trudności WW 5+ plus dodatkowo duża masa wody.

Biwak, rozkładamy kuchnię, reszta ekipy rozpakowuje pontony. Niektórzy wybierają nocleg w namiocie. Dla mnie za gorąco. Będę spał pod chmurką, na pontonie lub gdzieś na materacu na piasku. Mam nadzieję, że nic nie przypełznie.

Silver Grotto. Ostrzyliśmy sobie z „Sablikiem” zęby na wycieczkę do tej przepięknej groty. Wspinaczka przed nami. „Troszku” mam tremę. Czułem się odpowiedzialny za wspinanie – tzn. idę pierwszy, schodzę ostatni. Nigdy wcześniej się nie wspinałem – zacząłem kilka miesięcy przed wyjazdem na sztucznej ścianie w krakowskim Renisport. Dawid „Napięty” Woźniak znalazł w sobie moc cierpliwości i pokazał mi piękno wspinaczki. Dziękuje Ci, Dawid.

Pierwsze podejście. Prawie po schodach, mimo to zrzuciłem rzutkę, żeby reszta mogła się przytrzymać, ale ekipa jej nawet nie dotknęła. „Sablik”, mały zbój, obładowany sprzętem prawie wbiegł na górę – ech, mała kozica.

Półka się kończy – jak zjechać? Ciekawe, ktoś zostawił tu stanowisko do zjazdu. Miłe. Wpięliśmy rzutkę kajakowa w stanowisko, zjechaliśmy na dół. Z powrotem do góry będzie dużo prościej, rzutka pozostaje wpięta. Mamy małe oczko – jeziorko do przepłynięcia. Niby tylko 10 metrów, ale trzeba płynąć w niecce. Stojąca, ciepła woda w takim klimacie, coś tam może pomieszkiwać, brr... Trzeba się przemóc.


Silver Grotto - "Coś tam może pomieszkiwać"


Dopływamy do skały, ale tam ślisko, że ja kręcę! Machając nogami chłopaki dali podpór i wylazłem na górę. Jesteśmy. Ale czad. Miejsce jak marzenie! Robimy foty, brykamy jak małe koty – skaczemy, pływamy, wspinamy się.

Rano jak zwykle pobudka koło godziny szóstej. Nie wierzyłem „Sablikowi” kiedy mówił, że potrzebujemy trzy godzimy na spakowanie.

Miły dzień, dużo słońca. Mike sugeruje, by postawić obóz w ładnym miejscu – jego ulubionym, jak mówił. Bardzo tu zielono, wygląda jak oaza z bajek o Aladynie.

Wieczór mamy pełny niespodzianek. Mieke prosi, abyśmy się przebrali w stroje hawajskie i przynosi nam spódniczki, koraliki, naszyjniki. A po chwili drinki w orzechu kokosowym. Cuba Libre? Z rumem! Przemycał je przez dwa tygodnie w pontonie, a nikt z nas się nie zorientował.

Rum działa, dostajemy kota. Bawimy sie jak małe dzieci – są tańce hawajskie i długie w noc rozmowy.


Dzień hawajski


Następnego dnia zostaliśmy na biwaku. Pierwszy wolny dzień od początku spływu. Spacer w tym upale jest piękny. Co za szczęście, że mamy Mike’a, niesamowity pasjonat Kanionu. Opowiada i oprowadza po nim.
Chwilę po powrocie z wycieczki „Łuki” chce pływać. „Idziecie chłopaki? Kto pójdzie ze mną?”

Poszedł „Pawulon” z kajakiem do asekuracji, a reszta za nim. Pooglądać i robić zdjęcia. I całe szczęście, że poszli. Inna grupa pontonowa płynęła przez rapid. Wywrócili się. Mamy zdjecia! A co ważniejsze, wiemy już ja nie płynąć następnego dnia.

Płynie „Łuki” – ma klasę. Pięknie płynie. Nagle fala wybuchła pod nim, wybiła go w powietrze! Ale jazda! Wyleciał w powietrze. Zaraz potem widać jego twarz – nie pamiętam, kiedy się tak cieszył! Zdjecie warte przyjazdu.

Ciekawie ta fala wybuchła. Pływałem już po wielkim falach, ale nigdy jeszcze nie pływałem po takich wielkich maliniakach. Maliniak przypomina gotującą się wodę – ogromne bąble. Co ciekawe, potrafią powstać nawet na falach.


"Łuki" w akcji - Lava rapid


Wracamy. Wieczorem na grillu robimy ognisko. Na grillu, ponieważ trzymamy się zasady, by biwak zostawić w takim stanie, w jakim się go zastało. A popiół łatwiej z grilla sprzątnąć. Jak zwykle zasnąłem przy ognisku – małe piwko robi swoje po dniu pełnym wrażeń i wysiłku. Ale koledzy pilnie strzegą reguły, że przy ognisku się nie śpi. Mike cichutko pomalował mi paznokcie u stóp. Na niebiesko!. Do dziś mam ślady po lakierze na paznokciach.

Kolejny pamiętny dzień – rapid Lava. Przed wyjazdem oglądaliśmy dużo filmów o tym miejscu. Wiele z nich pokazywało wywrotki i niknące pod falami pontony. Nikt z nas jeszcze nie pływał po tak wielkich falach.
Lavę usłyszałem około dwa kilometry wcześniej. Głęboki, dudniący głos. Dopływamy, wychodzimy na brzeg, żeby zobaczyć co nas czeka. Masa wody, ogłuszający hałas. Pierwsze spojrzenie i już zaczynam analizować, czy dam radę. Jaką drogę płynięcia mam wybrać?

Podchodzę bliżej, szukam trudnych miejsc, zastanawiam się, jak je spłynąć. Powoli klaruje się droga przez rapid.


Autor, Krzysztof Jurek, płynie przez rapid Lava


Reszta grupy też analizuje i się zastanawia. Muszę przyznać, że przez chwilę  „duch zwyciestwa” – jakże niezbędne przekonanie o własnych mozliwościach – został zachwiany. Tyle wątpliwości usłyszałem.
Decyduję się płynąć – bedziemy płynąć we trzech. Pierwszy „Łuki”, potem ja i „Sablik” na końcu.

Wybrałem drogę płynięcia oraz wersję awaryjną. Jedna fala, przez którą planowałem przepłynąć, pulsowała.  W zależności od tego, jak napłynę, pójdę w lewo lub w prawo.

„Łuki” już ruszył. Czekam kilka chwil i też płynę. Reszta kajakarzy wypatruje nas poniżej rapidu, asekurując nasz spływ. Obym dopłynął do nich w kajaku.

Zbliżam się. Rzut oka na odwój po lewej – tak, zdecydowanie nie chcę się tam znaleźć. Zaczyna się. Przebijam się przez falę. Spływam po drugiej. Przeskakuję w lewo. Jeszcze raz się przebijam i... już. Trwało to 13 sekund.

Cieszę się, że popłynąłem dokładnie tak, jak zaplanowałem. Patrzę w dół – jest „Łuki”. Uff…

Teraz płynie „Sablik”. Wybrał drogę, która ja chciałem popłynąć awaryjnie. Pierwsze fale – książkowo! Potem zniknął pod falami. Wynurzył się w przewróconym kajaku i błyskawicznie się odwrócił.


Autor, Krzysztof Jurek, płynie przez rapid Lava - tym razem w pontonie


Euforia! Wszyscy poszli pięknie. Wybiegam szybko na brzeg, przede mną przygoda raz jeszcze. Będę płynął z Mikiem na pontonie. Męczący bieg po skałach, a spod oka obserwuję jak chłopaki płyną na pontonach. Pięknie im poszło.

Dobiegam do Mike’a i się zaczyna. Wiedziałem z wcześniejszych z nim rozmów, że miał rachunki do uregulowania z rzeką. Poprzednim razem nie poszło mu zbyt dobrze w tym miejscu i chciał teraz się poprawić. Zaczynamy!

Od początku fala mnie przykryła. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak mnie kiwało. Na pontonie zdecydowanie więcej emocji.

Spłynięcie poszło rewelacyjnie. Mike cieszył się jak małe dziecko. Wielki facet podskakiwał z radości!


Długie pływanie po płaskiej wodzie


I tak emocje się skończyły. Przed nami długie płynięcie, ale już po płaskiej wodzie.

Bardzo byłem zadowolony z formy, którą udało mi się przygotować na wyprawę. Zarówno z podstaw wspinaczki, jak i na wodzie. Ekipa również stanęła na wysokości zadania. Żadnych problemów z kondycją fizyczną.

Dziękuję wszystkim za wspaniały wyjazd i mam nadzieje, że pozostaną z niego tylko dobre wspomnienia.

Marzenie sie spełniło, zobaczyłem Wielki Kanion. Co ważniejsze, spłynąłem nim. Wielki Kanion, jego majestat, jego historia, ślady życia Indian, wielka woda, przyjaciele...

To wszystko zostawiło we mnie niezatarty ślad. Już teraz widzę, że jestem innym człowiekiem, niż przed wyjazdem.


Uczestnicy wyprawy. Stoją od lewej: Chris Witt ("Kryśka"), Marta Sobieraj-Jakubiec ("Martówka"), Bogusław Szymański ("Boberek"), Krzysztof Potaczek ("Sabała"),  Michale J. Connolly ("Wu"), Łukasz Ząbek ("Kaszana"), Irek Rozkuszka ("Łoker"), Maciej Pawulski ("Pawulon"), Stefan Danielski ("Wujek"), Robert Drak ("Benek"). Kucają od lewej: Zbigniew Owsiak ("Titek"), Łukasz Pająk ("Łuki"), Marek Śpitalniak ("Finezja"), Izabela Owsiak ("Izerka"), Krzysztof Jurek ("Krzysiurek"). Na zdjęciu nie ma Tomasz Jakubca, który wykonuje fotografię


 

Wszystkie zdjęcia - dzięki uprzejmości członków wyprawy AKTK Bystrze Kanion Kolorado 2013: Stefan Danielski, Tomasz Jakubiec, Krzysztof Jurek

 

Patroni medialni wyprawy:

                             

                  

                 logoFE

 

 

 

Tagi:

Powiązane

Drukuj