czwartek, 04 sierpnia 2016

Pseudopolarne klimaty

 

Poniższy artykuł ukazał się pierwotnie w portalu www.nabiegowkach.pl w czerwcu 2011 roku pod tytułem: Inne Spacery po Hardangervidda.

Hardangervidda to największy w Europie płaskowyż. 1000-1300 m n.p.m. Leży w Norwegii. Mniej więcej w połowie drogi między Oslo a Bergen.

Hardangervidda to doskonały „poligon doświadczalny” dla osób, które marzą o wyprawach polarnych. O ile pierwszym krokiem w polarnictwo mogą być zimowe wycieczki w polskie góry, norweski płaskowyż może być kolejnym poziomem zaawansowania. Nie występuje tu większość zagrożeń i niedogodności typowych dla wielu obszarów poza kołem polarnym – lodowców, niedźwiedzi polarnych, temperatury zimą są stosunkowo wyższe (rzadko spadają poniżej minus 30 st.C.), teren jest dobrze skomunikowany (dostępny z Polski w ciągu kilku godzin – samolot, pociąg) i co niezwykle istotne – tani.

Należy jednak pamiętać, że zimą to jednak wyludnione miejsce, trudne orientacyjnie, niebezpieczne. Na płaskowyżu Hardangervidda choćby w ostatnich latach kilka zamarzło kilka osób.

O Polskich wyprawach na płaskowyż przeczytaj w artykule: Hardangervidda zimą.
Przeczytaj również relację z wyprawy z roku 2013: Rakiety na Hardangervidda.

Autor artykułu jest redaktorem naczelnym Forum Extremum.

 

autor: Jakub Karp

 

Ileż razy można kręcić się po tych samych ścieżkach w stołecznym Lesie Kabackim? Gdy człowiek posmakuje biegówek, od razu myśli o jakichś wycieczkach dalszych, w tereny niezbadane (przynajmniej przez niego), w jakąś głuszę, gdzie żywą duszę spotkać trudno, a za to o przygodę łatwo.

Szusowanie po Górach Izerskich już te potrzeby zaspokaja, ale i rozbudza. Bo szlak przetarty, wyratrakowany, a na noc powrót do ciepłego schroniska. A przecież chciałoby się umęczyć jakoś strasznie, zasmakować niepewności, pobać trochę, w naturę się wtopić tak, by poczuć, że się wcale jej panem nie jest, a jedynie marną łupiną na bezkresach śniegu.

I wtedy, w takich chwilach człowiek siada nad starym dobrym atlasem i wodzi palcem. Węszy za jakimś kawałkiem ziemi, gdzie mógłby marzenie wprowadzić w czyn: wybrać się na mały, kilkudniowy spacer na nartach, z sankami, pod namiot, trochę przewietrzyć płuca. Palec więc wodzi po północnych rejonach globu, ale tak, żeby było i blisko, i tanio, i wystarczająco dziko oraz przygodowo.

Nagle olśnienie: Hardangervidda. Co to? Gdzie to? Ano, największy w Europie płaskowyż. 1000-1300 m n.p.m. W Norwegii. Mniej więcej w połowie drogi między Oslo a Bergen. Kawał dzikiego terenu szerokiego na jakieś 150 kilometrów i równie długiego. Placek niewysokich gór okolony fiordami, jeziorami i głębokimi dolinami. Jedyna droga, która przez niego prowadzi otwierana jest w czerwcu i zamykana przed zimą – bo wtedy leży na niej kilka metrów śniegu. Hardangervidda ma dobre notowania wśród polarników. Do swoich wypraw przygotowywał się tu Amundsen, a ponoć także i nasz Marek Kamiński.

Joanna Mostowska podczas treningu w Puszczy Kampinoskiej

Więc na płaskowyż! Cel – okolice Rjukan. Lodowa Mekka wspinaczy. Co roku powstają w głębokim kanionie setki lodospadów. Z całej Europy zjeżdżają tu alpiniści, by wspinać się po liczących dziesiątki metrów lodowych soplach.

Właśnie w Rjukan podczas II wojny światowej Niemcy produkowali ciężką wodę, która z kolei była pomocna przy tworzeniu bomby atomowej. Jednak norwescy komandosi, przeszkoleni na Wyspach Brytyjskich, wysadzili tutejszą tamę w powietrze i instalację do produkcji ciężkiej wody zniszczono. Komandosi kryli się właśnie na płaskowyżu Hardangervidda.

Wiemy, że są tam jakieś schroniska, ale nie sprawdzamy nawet, czy otwarte. Jeśli do nich zajrzymy, to tylko z ciekawości. Bierzemy wysłużony namiot, troszkę jedzenia, ciepłych ubrań, ulubione okrawędziowane czeskie śladówki, podklejamy foki, wszystko pakujemy do sanek, a sanki do samochodu. W końcu wyruszamy – ja i moja Joanna.


Niedziela, 4 kwietnia

Dwa tysiące kilometrów dziesięcioletnim samochodem. Pięć państw. Dwa promy. Dwa i pół dnia w drodze. Wreszcie w niedzielę 4 kwietnia 2010 roku około godziny 15 przypinamy narty do nóg, a pulki do uprzęży.
Pierwszy odcinek naszej wycieczki prowadzi w górę doliny, zaśnieżoną drogą. To ona ma nas zaprowadzić na płaskowyż (około 1200 m n.p.m.). Na razie jesteśmy jakieś 400 metrów niżej.


Pokaż Pseudo wyprawa polarna na większej mapie


Mijają nas zdziwieni Norwedzy na skuterach śnieżnych. Tak jest przez kilka godzin. Leśny dukt początkowo wiedzie po płaskim, w końcu zaczyna piąć się stromiej w górę. Dobrze, że jeżdżą tu na skuterach. Ciągnięcie sanek po skuterowym traku jest o wiele łatwiejsze.

Pierwszego dnia wychodzimy z doliny na płaskowyż, nad schronisko Kalhovd. Widzimy je, lecz rozbijamy namiot na śniegu, gdzieś powyżej, z widokiem – marnym – na zabudowania. Pierwszego dnia pokonaliśmy niecałe 16 kilometrów.


Poniedziałek, 5 kwietnia

Pogoda nie rozpieszcza. Niskie chmury. Biało, nie ma na czym oka zawiesić.

Wystartowaliśmy około godziny 9, by po godzinie zjazdów (zjazd na nartach z pulkami to prawdziwa przygoda – zwłaszcza, kiedy sanki wyprzedzą narciarza) docieramy do schroniska. Kawa, rozprostowanie kości i w drogę.


Na początku musieliśmy się wspiąć dość stromym stokiem ponad schronisko. Poprzedniego dnia maszerowaliśmy na zachód, dziś droga wiedzie na północ. Trasa wyznakowana jest powsadzanymi z niezwykłą regularnością gałązkami. W słabiej widoczności ciąg kijków znika w oddali. Noga za nogą, czubek narty za czubkiem.

Jest niedobrze – bo plusowo. Około 1-2 stopni Celsjusza powyżej zera. Człowiek się bardziej poci. Na szczęście, tego pierwszego dnia, śnieg nie klei się do fok.

Ścieżka się rozwidla. Wybieramy niestety złą drogę. To nie trudne. Skala mapy, którą się posługujemy, to 1:100 000. Mapy robi się latem. Zimą, zwłaszcza w terenie takim jak ten (połogie stoki, niewybitne szczyty), wszystko się ze sobą zlewa. Nie ma strumieni, żlebów, jeziora są zamarznięte i przykryte warstwą śniegu. Teren wydaje się gładki, równy, a ocena odległości prawie niemożliwa.

Tak więc zbaczamy na zachód. Potem tniemy stok po nieprzetartym, niechodzonym terenie. Nic nie szkodzi – dziś zmierzamy wyłącznie na północ. Cel nasz leży na końcu jeziora, nad którym maszerujemy. Nie możemy tam nie trafić.

Za to przedzieranie się po niechodzonym terenie ma swój przygodowy aspekt. Śnieg pęka, dudni i strzela pod naszym obciążeniem – bywa, że huk słychać z kilkunastu, kilkudziesięciu metrów. Nie ma obaw – nachylenie zboczy jest niewielkie. Lawiny nam nie groźne.


Śnieg przez całą wycieczkę będzie taki sam – na wierzchu około 30-centymetrowa warstwa sprasowanych tafli, pod nią sypki cukier – nogi zapadają się w nim po kolana. To dobrze. Łatwiej kopać platformy pod namiot. W końcu schodzimy na jezioro i wyznakowaną trasą pomykamy śmiało na północ. Przed godziną 18 docieramy do Marbu.

Pijemy łapczywie tutejszą kranówę, rozsiadamy się na wspaniałej werandzie przy wejściu, potem się zwijamy i odchodzimy kilkadziesiąt metrów od schroniska. W zacisznej dolince stawiamy namiot.

Tego dnia pokonaliśmy niecałe 22 kilometrów.


Wtorek, 6 kwietnia

Poranek na podobnych wycieczkach zwykle wygląda tak samo. Człowiek ledwo oko otworzy, wychyli głowę z puchowej mumii, już mu zimno. Trzeba nakopać śniegu do garnka, rozpalić kuchenkę i wsłuchiwać się w szumiący palnik przez godzinę czy dłużej.


Zanim śnieg się roztopi, a potem woda się zagotuje, upływa dużo czasu. Jest ciepło, temperatura rankiem oscyluje wokół zera, więc w miarę przyjemnie. Nie to co rok wcześniej, gdy z Joanną włóczyliśmy się po Spitsbergenie. Tam temperatury nie chciały wskoczyć wyżej niż minus 20 st.C.

Gdy już się woda raczy zagotować, trzeba zasypać śniadanie do menażki i zalać je wrzątkiem. Jeszcze dwa litry wody do dwóch termosów i gotowanie skończone. Zaraz trzeba będzie wychynąć z namiotu i spakować cały majdan.

Trudności z oceną odległości i nawigacją dziś ujawniły się na starcie. Poprzedniego dnia, siedząc na werandzie w schronisku, oceniałem, że szlak wiedzie pewną doliną. Zwykle nie mam problemów z orientacją w terenie. Okazało się oczywiście, że nasza droga biegnie w inną stronę.

Mozolnie pniemy się pod przełęcz. Potem wychodzimy na wierzchowinę – nieco powyżej 1300 m n.p.m. Widoczność słaba. Może 300 metrów. Pierwszego dnia widzieliśmy masę turystów na skuterach. Poprzedniego dnia na trasie nie spotkaliśmy nikogo, choć w schronisku parę osób było. Dziś też pustka.

Nagle wzdłuż rzędu kijków podąża podobnie jak my objuczony samotny jegomość. Zbliżamy się do siebie i trudno, byśmy nie przystanęli na rozmowę.

Niemiec. Około 45 lat. Ciągnie niewielkie pulki. Przecina cały płaskowyż z północy na południe.

Pogaduchy pogaduchami, a sanie ciągnąć trzeba. Pocinamy więc do kolejnego schroniska. Rauhelleren. Wpadamy tam po około 6 godzinach marszu od wyruszenia z Marbu.

Napełniamy termosy wodą (zawsze to krótsze gotowanie) i rozglądamy się po zebranych. Jest tu kilku Brytyjczyków. Klapki, puchowe kurtki, herbatki. Patrzą na nas trochę jak na kosmitów. W sumie może i wieje tego dnia, ale nie aż tak, żeby dzień spędzić nie wyściubjając nosa poza cztery ściany. Chwila przerwy i tniemy dalej.

Zmierzamy na południe – przez jezioro, a potem około 150 metrów podejścia na kolejną wierzchowinę. Anglicy pewnie spoglądają na nas przez okna i zastanawiają się – co za wariaci.

Maszerujemy do godz. 19. Wiatr się wzmaga. Rozbijamy namiot w połowie drogi do kolejnego schroniska – Lagaros (które, wiemy o tym, jest zamknięte). To najodleglejszy punkt od startu naszej wycieczki, jaki osiągnęliśmy.

Tego dnia przeszliśmy blisko 25 kilometrów.


Już leżąc w namiocie słyszymy wzmagający się wiatr. Noc miała należeć do paskudnych.


Środa, 7 kwietnia

Długo nie mogę zasnąć. Czuję w nogach, że śnieg powoli przysypuje namiot. W głowie kłebią się myśli. Chyba nie skończymy tak jak ci panowie na Spitsbergenie? Tam chociaż są ratownicy, tu na ratunek nie ma szans.

O wyprawie sygnowanej przez jednego z polskich producentów sprzętu outdoorowego można przeczytać tutaj: Spitsbergen 2006.

W skrócie: w 2006 roku dwóch śmiałków wybrało się na Spitsbergen w celu powłóczenia się z pólkami na nartach (najogólniej mówiąc). Wkrótce po starcie zabiwakowali w bardzo niefortunnym miejscu. Sztormowa pogoda, specyficzne ukształtowanie terenu i szybko zaczęło przykrywać namiot śniegiem. Puchu przybywało tak szybko, że panowie nie nadążali odśnieżać namiotu. Napadło tyle, że przykryło namiot, a śnieg wyrastał wysoko ponad jego czubek. Panowie nieustannie odśnieżając znaleźli się na dnie głębokiego leja. W końcu jednak śnieg zasypał materiałowe schronienie. Śmiałkowie na szczęście zdążyli wezwać pomoc przy użyciu telefonu satelitarnego.

My telefonu satelitarnego nie mamy. Nie mamy też zasięgu w komórkach. A nawet jak byśmy mieli, i tak nie mamy żadnego numeru telefonu, pod który można by zadzwonić po pomoc.

Jest druga w nocy. Pani Joanna smacznie śpi. Ja co kilka minut przez śpiwór napieram stopami na ściankę namiotu. Czy jeszcze jestem w stanie choć trochę nią poruszyć, czy śnieg całkiem ją zabetonował?


Nasze schronienie ma specjalną konstrukcję – jest niezwykle odporne na wiatr, ustawione pod odpowiednim kątem może się opierać sporym wichurom.

Co wieczór wkopujemy je dość głęboko. Wiatr nam nie straszny raczej, ale jego łopotanie i podwiewanie śniegu pod tropik – to raczej nie są przyjemności. Dlatego lepiej wsadzić namiot w dziurę ze śniegu. To ma jednak swój minus. Niesiony wiatrem śnieg we wszelkich obniżeniach odkłada się. Zawirowanie wiatru, spadek prędkości i płatki śniegu opadają. Przez kilka godzin, na przykład podczas nocy, w każdym zagłębieniu zbierze się pryzma śniegu.

Przed zaszyciem się w namiocie, sprawdzamy prędkość wiatru. Około 35-38 km/godz. Niewiele. Wystarczająco jednak, żeby w nocy śnieg starał się zrównać nasze zagłębienie z resztą płaskowyżu. Sprawdzam więc ciężar śniegu zalegający na ściankach namiotu. Wokół nas powstaje śnieżny sarkofag.

(Dygresja: autor tekstu specjalnie napisał o wydarzeniach na Spitsbergenie, by uatrakcyjnić artykuł i zbudować lekkie napięcie. Nam zasypanie śniegiem nie groźne - postawiliśmy namiot w takim miejscu, gdzie duże masy śniegu zebrać się nie mogą, po drugie – nie sypie aż tak bardzo. Chociaż.... licho nie śpi).

Tak czy inaczej około godziny 4 śniegu jest już tyle, że czas na odśnieżanie. Wyjście z namiotu nastręcza trudności – do 3/4 wysokości nasza kopułka jest przysypana. Najpierw musi się odbyć „otwarcie drzwi”, czyli wypychanie śniegu nogami – stopy na tropik i pchanie na duża powierzchnię. Potem zamek w górę i do ud w ciężkim, mokrym śniegu. Jest około 2,5 stopnia na plusie. 15 minut z łopatą i znów można wskoczyć do śpiwora.


Śnieg z wiatrem jednak pracują nieustannie. Efekt? Namiot znów zasypany. Pobudka więc o godzinie 6. I odśnieżanie.

W końcu się zwijamy. Poranek należy chyba do najgorszych na naszej wycieczce. Widoczność na jakieś 100 metrów. Śnieg zacina po twarzy. Jest ciepło, do fok kleją się grube bryły śniegu. Co chwila trzeba się zatrzymać i obić je kijkiem. To męczy. Popylamy w stronę zamkniętego schroniska.

Tu ujawnia się jeszcze jeden podstęp płaskowyżu. Okazuje się, że pomimo chmur, słońca przecież nie wiedzieliśmy od początku wycieczki, mamy poparzone twarze. Moja partnerka ma na policzkach twardą skorupkę. Ja – usta popękane, nos ze strupem.

Linomag na twarz i trudna rada. Można zasłonić się również bufem, ale wtedy gogle parują i nie widać już nic.

Dochodzimy do Lagaros. Kilka budynków na pustkowiu. Tu wieje najgorzej. Około 40 km/godz. Niby niewiele, ale czasem są silne podmuchy – jednak najważniejsze – efekt chłodzenia wiatrem. Temperatura – 3,5 st.C. na plusie. Z efektem chłodzenia – 3,5/4 st.C.na minusie.

Taktyka jest taka, że gdy człowiek ciągnie sanki – ciepło. Gdy się zatrzyma – zimno, bo pot się skrapla, ciągnie energię itd., więc na postoju koniecznie od razu trzeba wrzucić coś na siebie. My zakładamy eleganckie primalofty.

Krótki postój i uciekamy z tego niezbyt przyjemnego miejsca. Wiatr pizga, widoczność marna, gogle zaparowują, bez gogli wiatr w oczy, ciągniemy pod górę, ślad nie przetarty, buzie pieką od spalenizny, śnieg się klei do fok.

Ale bez przesady – to mimo wszystko jest przyjemne. Coorwod, May, London. Zew przygody. Chłopackie, dziecięce marzenia. Jest spełnienie.

Po 6 godzinach marszu (trzy od startu do Lagaros i kolejne trzy od Lagaros) spotykamy parę Norwegów. Państwo mają po około 50 lat. Idą sobie na nartach z plecakami w tym pustkowiu, uśmiechnięci, zadowoleni, jakby wybrali się na spacer do parku.

Gdzież nam ludziom z południa do twardych Norwegów. To co dla nas jest ekstremalne – choćby wycieczka na Hardangervidda, dla chodzącego po górach Norwega to weekendowa przechadzka. Nic dziwnego, że ten naród wydał na świat Nansena, Amundsena czy Liv Arnesen (pierwsza kobieta, która samotnie dotarła bez wsparcia do Bieguna Południowego). Dla niech ekstremalne jest to, co nie śniło się naszym filozofom.


Tak więc małżeństwo popyla sobie do Lagaros, bo w Norwegi, jeśli należysz do tamtejszego PTTK, możesz dostać klucze do wszystkich schronisk w całej Norwegii. Pewnie dojdą do Lagaros za trzy godziny, napalą w piecu i będą rozkoszować się swoją samotnością wśród gór.

My postanowiliśmy dotrzeć z powrotem do Marbu. Dłużące się 4 godziny, z czego sporo szybkich zjazdów. Kontrolowanie pędzących sanek, zwłaszcza gdy człowiek zmęczony, to niezła zabawa. Schronisko ma być tuż za każdym następnym zakrętem. Mozół, lekka udręka, nadmiar marszu – gdzie to schronisko? W końcu się pojawia.

Tego dnia pokonaliśmy ciut ponad 32 kilometry. Prawie 12 godzin w drodze. Ale to nie koniec.

Po rozbiciu obozu, w tym samym miejscu co poprzednio, okazuje się, że kuchenka padła. Nie chce palić. Czyszczenie, przedmuchiwanie, rozkładanie i składanie, naprawianie nie pomaga. Przyczyną może być jedynie zanieczyszczone paliwo, które... od paru dni jednak dobrze się spala. Nie ma mrozu, a kuchenka gaśnie sama z siebie. Sprzęt z najwyższej półki... 1300 zł nadaje się na śmietnik.

Pokonani idziemy do schroniska prosić o gorącą wodę. Dobrze, że tu dziś dotarliśmy.

W środku, nieco cuchnący, przyglądamy się kolacji przy świecach – to Anglicy, których spotkaliśmy wczoraj, świętują przebycie drogi, tej, którą my pokonaliśmy dwa dni wcześniej. Jest tu również kilka innych ekip. Wygląda na to, że następnego dnia, wszyscy będziemy zmierzać w tę samą drogę – do Kalhovd.


Czwartek, 8 kwietnia

Trzeba było łazić pięć dni, żeby doprowadzić się na skraj. Wyjrzeć za krawędź. Dokonać odkrycia...

Dzień ostatni. Kuchenka padła, więc chyba musimy się wycofać w jednym skoku do naszego samochodu. Stąd, z Marbu, przez Kalhovd, to nieco ponad 40 kilometrów.


Trochę przeraża mnie ta odległość. Nogi obolałe, skóra pozdzierana, twarz pali, spręż już nie ten. Pod koniec dnia trzeba liczyć się z cierpieniem. I rzeczywiście było przygodowo.

Zwijamy się i startujemy. Pogoda – jak zwykle. Widoczność marna. Szusujemy wzdłuż patyków. Do Kalhovd mamy około 22 kilometry.

Na którymś postoju widzimy, że podąża za nami ktoś. Za chwilę, coraz wyraźniej widać, że to nie ktoś, a cała grupa. Kolejny postój i mija nas jeden rządek ludzi, drugi, a potem jeszcze trzeci. Mniej więcej 30-35 osób. Tłum na pustkowiu! Szusujemy za nimi. Idą nieco inną drogą, niż planowaliśmy. Ale dobrze – omijają góry.

Po kilku kilometrach trzy grupy i my – wszystko się wymieszało. Nieustanne mijanie, wyprzedzanie, odpoczywanie, pozdrawianie. Ludzie idą z plecakami – my z pulkami, więc jesteśmy nieco wolniejsi, choć i tak niektórych wyprzedzamy.

W pewnym momencie od reszty odstaje jeden z narciarzy – ewidentnie norweski żołnierz. W polowym mundurze, z wojskowym plecakiem, a jeden z jego kumpli ma nawet zimowy kamuflaż – białą bluzę i spodnie.
Zagaduję go. Opowiada, że rzeczywiście są żołnierzami i dodaje z dumą, że podłączyli się do brytyjskich Royal Marines, weteranów z Afganistanu i Iraku, i wędrują razem z nimi. To ci Anglicy – klapki, herbatki – których spotkaliśmy w Rauhelleren parę dni wcześniej.

Norweg rozprawia z dumą, jaką to mają wspaniałą wspólną historię. Brytyjczycy szkolili norweskich komandosów do desantu na fabrykę ciężkiej wody, którą Niemcy prowadzili w czasie II wojny światowej w pobliskim Rjukan. Norwedzy, skrywając się na płaskowyżu, zaatakowali fabrykę i pokrzyżowali budowę niemieckiej bomby atomowej.

Wracamy na śnieg. Jest mozół. Idziemy inną drogą, więc nie wiem, kiedy dojdziemy do schroniska, a widoczność, jak wiadomo, marna.

I tu zaczyna się największa nauka tego wyjazdu.

Uczestnicy wycieczki: Joanna Mostowska, Jakub Karp


Zaczyna się od tego, że człowiek sobie coś ustawi w głowie. Dajmy na to: do schroniska powinna być jeszcze niecała godziną marszu. Jakieś cztery kilometry. Patrzysz sobie na GPS, kalkulujesz, że to za tą górą. Utwierdzasz się w swoich przekonaniach, aż w końcu są one tak ugruntowane w twojej głowie jak fakt, że słońce wstaje i zachodzi codziennie.

Więc kiedy mija 50 minut, a schroniska ani widu, ani słychu, pojawia się niepokój. Po kolejnych 30 minutach – jest rozdrażnienie. Po drugiej godzinie marszu – pojawia się u mnie wściekłość.

Jestem tak wnerwiony, że pluję jadem dookoła. Jestem do białości rozpalony. Klnę na śnieg, sanki, kurtkę, gogle, schronisko, góry, własne głupie pomysły. Taki stan mnie rozkłada, odbiera motywację. Najchętniej siadłbym na tyłku i poczekał, aż schronisko samo się zbliży.

W końcu jednak Kalhovd wyłoniło się z mgły, a dotarcie do niego było jeszcze okupione ciągnięciem sanek pod całkiem stromą górkę.

W środku kawa i po zimnym, acz okraszonym śmietaną i borówkami gofrze.

Zbieramy się do wyjścia, a jeden z Anglików, z sumiastym wąsem, Royal Marine, dopytuje się, dokąd to się wybieramy. Wymieniamy nazwę miejsca, ale nic mu to nie mówi. A ile to kilometrów? Dwadzieścia.

Na jego twarzy pojawia się mieszanka uczuć.

Zostawiamy żołnierza w stuporze i wychodzimy.

Do Kalhovd dotarł wielki pług i odśnieżył całą drogę – na tutejszą tamę muszą dojechać jakieś maszyny. Na szczęście, śniegu na drodze zostało tyle, że bez problemu możemy się nią posuwać, choć czasem wyłaniają się pod nartami duże placki żwiru.

Nie mamy wyboru – doliną wiedzie jedna droga. Początkowo więc, jeszcze na wierzchowinie, ciągniemy pulki w sporym kanionie, wysokim czasem i na 3 metry, wyżłobionym w śniegu przez pług.

Robi się piękna pogoda. Po raz pierwszy widzimy tu słońce. Mgły odpływają. Jest ciepło, przyjemnie. Jednak godziny mijają powoli. Wchodzimy w dolinę, do lasu. Zaczynam orientować się mniej więcej gdzie jesteśmy – pamiętam niektóre detale z podejścia.


W pewnym momencie kiełkuje w głowie myśl – jeszcze gdzieś tak godzina marszu. Mija godzina, a parkingu ani widu, ani słychu.

Pojawia się rozdrażnienie. Drzewa, pulki, żwir na drodze zaczynają mnie denerwować.
I nagle błysk – tylko nie to!

To niesamowite, że w ciągu jednego dnia, doświadczam dwa razy tego samego stanu. Ale teraz mogę zareagować inaczej.

Tym razem, nauczony wcześniejszym doświadczeniem, obieram inną strategię.

Koncentruję uwagę, odciągam ją od wszystkiego, co doprowadza mnie do szaleństwa. Liczę kroki na prawą nogę: jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto. Liczę kroki na lewą nogę: jeden, dwa, trzy.... dziewięćdziesiąt dziewięć, sto.

Może to i idiotyczne, ale pomaga przetrwać.

Przeliczyłem tak kilka tysięcy. Tylko koncentracja, oszukanie własnego umysłu pomaga brnąć dalej. Pokonać tego dnia 40. kilometr, 41. kilometr, 42. kilometr...


Wreszcie - koniec.
Uff...
Teraz pozostaje już tylko 2 tysiące kilometrów do domu.

 

 

Drukuj PDF