czwartek, 04 sierpnia 2016

Rakiety na Hardanger


(wszystkie zdjęcia w artykule: Marcin Klisz)

 

autor: Maciej Żyto


Pomysł był taki: pojechać gdzieś, gdzie nie ma formalności do załatwienia (brak zezwoleń, innych glejtów), zwierząt niebezpiecznych dla ludzi (na przykład niedźwiedzi) i można się tam łatwo dostać, tak by podróż nie trwała kilka dni.

Jednocześnie szukałem miejsca, gdzie można liczyć na stałą pokrywę śnieżną i zimową pogodę – chodziło o to, by poczuć się „arktycznie”, nie zapuszczając się w Arktykę. Jak się to wszystko złoży do kupy, to norweski płaskowyż Hardangervidda pasuje jak ulał.

Dodatkowo miała to być wyrypa solo. Ale los był mądrzejszy ode mnie i połączył mnie z Marcinem Kliszem i Michałem Jasieńskim. Chłopaki mieli doświadczenia zimowe (choćby z Torell Expedition z marca 2012 roku), ja go nie posiadałem. Czyli ostatecznie było nas trzech i wybrane miejsce.

Rozpocząłem kompletowanie zimowego sprzętu. Przede wszystkim puch. Zamówiłem kurtkę oraz śpiwór. Do tego puchowego śpiworka jeszcze syntetyk. W ten sposób powstaje system dwóch śpiworów, bardzo ciepły, a dzięki syntetykowi na zewnątrz odporny na wilgoć gromadzącą się w środku namiotu.

Obok puchu buty, softshelle na górę i dół, rękawice, w końcu buty. Oglądałem tę rosnącą ilość sprzętu i rozumiałem już, że moja ulubiona formuła „light & fast” na tej wyprawie nie będzie obowiązywać.

Wraz z Marcinem i Michałem zdecydowaliśmy się ruszyć na Hardangervidda na początku marca, by korzystać z całkiem już długiego dnia i szansy na dobrą pogodę. W końcu jeszcze jedna charakterystyczna dla naszej wyprawy decyzja: zabraliśmy rakiety śnieżne, a nie narty.


Do Oslo przybyliśmy 1 marca i po wygodnej podróży pociągiem do Finse, znaleźliśmy się w środku nocy z 1 na 2 marca na północy płaskowyżu. Wiało jak cholera, trwała śnieżna burza, która kazała nam schować się do poczekalni dworcowej.

Do rana rozpakowaliśmy wory i rozdzieliliśmy sprzęt na nasze sanie. Wychodziło między 30 a 40 kilogramów na sanie. Plan był taki, by rano ruszyć w trasę. Ale się zmienił, bo wiatr od rana tylko przybierał na sile. Widoczność zero.

Zabunkrowaliśmy się w poczekalni i spokojnie czekaliśmy na zmianę pogody. To czekanie przedłużyło się do kolejnego ranka. W międzyczasie Norwegowie grzecznie wyprosili nas z poczekalni, a my grzecznie przenieśliśmy się do pobliskiego śmietnika. Tam, by nie rozbijać namiotów, przespaliśmy noc.

Ranek przyniósł lepszą pogodę, wiało miej. Sprawdziliśmy prognozę w miejscowym schronisku, zebraliśmy jeszcze informacje dotyczące planowanej przez nas trasy i ruszyliśmy. Była niedziela 3 marca i wtedy faktycznie rozpoczął się nasz trawers Hardangervidda, który trwał przez kolejne 8 dni.

Pierwsze dwa dni pochodu to raczej kiepska pogoda. Widoczność może na 50 metrów, przechodząca na długie chwile w white out. Raczej ciepło, około minus 10 st.C. Do tego padał mokry śnieg. Taka pogoda nas martwiła, bo ciuchy stawały się mokre i nie sposób było przy tej aurze ich podsuszyć.


Docieraliśmy się jako towarzysze podróży, ustaliliśmy rytm poruszania się na trasie (55 minut pochodu i 5 minut odpoczynku). Zaczęliśmy biwaki zimowe. Dla mnie były to w ogóle pierwsze biwaki zimowe, uczyłem się wszystkiego chętnie. Rozbijania namiotu w warunkach zimowych, gotowania, życia biwakowego.

Poruszaliśmy się szlakiem zimowym oznakowanym tyczkami. To oszczędzało problemów nawigacyjnych. Na trasie mijaliśmy samoobsługowe schroniska. Sami z nich nie korzystaliśmy, ale ich obecność i dostępność (w większości były otwarte) to oczywiście bardzo dobra informacja. Gdyby działo się coś złego z nami, zawsze mogliśmy się gdzieś schować i ogrzać.

Od trzeciego dnia trawersu rozpoczęła się wspaniała pogoda. Nad Hardangervidda przyszedł wyż. Świeciło słońce. W dzień robiło się bardzo ciepło. Temperatura w słońcu to tylko kilka kresek poniżej zera. Zaczęliśmy maszerować ubrani bardzo lekko. Za to wieczory i noce stały się wyraźnie zimniejsze. W namiocie w nocy termometr elektroniczny zatrzymywał się na minus 10 st.C. Dalej mierzyć nie potrafił. Pewnie łatwo dołożyłby dobrych kilka kresek.

Niemal codziennie spotykaliśmy innych turystów. Zwykle były to grupy, zawsze korzystające w nocy ze schronów. Spotykaliśmy też solistów, ci z kolei, tak jak my, używali namiotów. Każde spotkanie to oczywiście rozmowa. Gdy ktoś szedł z przeciwnego kierunku pytaliśmy go o trasę. Niektórzy mieli też świeższe informacje o pogodzie.


Wszyscy, których spotkaliśmy poruszali się na nartach. Gdy ich obserwowaliśmy, to mieliśmy wrażenie, że rakiety były dobrym pomysłem. Na podejściach było nam znacznie łatwiej niż narciarzom. Na zejściach oczywiście ustępowaliśmy im tempem, choć jednocześnie nie wszyscy potrafili zjeżdżać, a z saniami czy ciężkim plecakiem zjazd był jeszcze trudniejszy. Na równym terenie nasze tempo raczej nie odstawało od innych.

Od czwartego dnia na trasie nie było już tyczek. Ale były ślady, zatem nawigacja cały czas łatwa. Podczas wyprawy zrobiliśmy jeden błąd nawigacyjny i kosztował on nas około 4 kilometry dodatkowej drogi.

Mniej więcej od końca czwartego dnia wiedzieliśmy, porównując trasę przebytą do pozostałej, że mamy komfort czasu. Utrzymując dystans około 15 kilometrów dziennie, mieliśmy wciąż dzień zapasu, by bezpiecznie dotrzeć do zakładanego celu.

Był zatem czas na zdjęcia, na małe marudzenie rano na biwaku. Nawet na zapasy na śniegu - uprawialiśmy je z Michałem, by się rano rozgrzać. Mieliśmy długie chwile beztroski. Było pięknie, trwała zima, czuliśmy się bezpiecznie. Dookoła nie było żadnych mediów. Byliśmy tylko my i to co wokół.

Właściwie przez całą wyprawę uniknęliśmy dużych problemów. Dopisywało nam zdrowie. Mieliśmy małe kłopoty z maszynkami paliwowymi, jedna paliła na pół gwizdka, druga nam się trochę połamała. Cała reszta sprzętu służyła bez zarzutu.


Ja zbierałem doświadczenia zimowe. Najważniejsza lekcja, to unikanie błędów, bo wiele z nich bardzo trudno jest naprawić w warunkach zimowych. Rękawica zalana wodą raczej nie wyschnie, staje się bezużyteczna. Wyjście z namiotu w nocy w celach „życiowych” to mały plan. Chodzi o to, by załatwić sprawę bez zbędnej zwłoki, bo zimno jak cholera. Samo spanie to też proces wielowątkowy. Wszak można przy okazji snu dosuszyć jakieś ciuchy – trzeba się tylko nimi obłożyć na noc, bo każdy z nas to wspaniały i jedyny kaloryfer.

Ósmego dnia trawersu dotarliśmy do Haukeliseter – małej mieścina ze schroniskiem na południu płaskowyżu. Trawers wykonany! Pokonaliśmy około 125 kilometrów. Byliśmy w bardzo dobrej kondycji zdrowotnej, bez strat w sprzęcie.

W Haukeliseter w nocy mieliśmy autobus do Oslo. Piwem zabiliśmy czas oczekiwania na transport. Napój chmielowy kosztował tyle, jakby jego kolor pochodził z wytopu złota, ale jak smakował...

Hardanagervidda jest bardzo piękna zimą. Myślę, że też bardzo bezpieczna. Raczej odludna. Owszem, są tam turyści, ale to nie szlak górski, gdzie trzeba wyprzedzać innych ludzi. Ten płaskowyż jest idealny na zimowe wyrypy. Jeśli korzysta się ze schronisk, wówczas nawet zimowa wyprawa staje się dostępna niemal dla każdego turysty.

Na Hardangervidda łatwo jest dotrzeć. Lot do Oslo, a następnie pociąg lub autobus i stajemy u wrót ogromnego płaskowyżu.

Nam pozostaje go odwiedzić latem. Może już najbliższym. I może dzięki temu tym razem „na szybko i lekko”.

 

 

O norweskim płaskowyżu Hardangervidda i polskiej działalności na nim czytaj w artykule: Hardangervidda zimą.

 

 


Kalendarium Zimnego Trawersu na podstawie notatek Marcin Klisza:


2.03.2013 Stacja kolejowa Finse, wiatr 25-30 m/s, przeczekiwanie złej pogody;

3.03.2013 Trasa: 15 km, obóz nad jeziorem Lassheldretjørna, N60 28 43.7 E7 32 56.4, do południa słońce, po południu śnieżyca, silny wiatr, trasa wytyczkowana;

4.03.2013 Trasa: 16 km, obóz w pobliżu zabudowań nieczynnego hotelu w Dyranut, N60 22 04.5 E7 30 10.8, white out, opad mokrego śniegu, silny wiatr, jedno podejście na trasie do schroniska Kjeldebu (brak ludzi, budynki otwarte), trzy strome podejścia na trasie do Dyranut, trasa wytyczkowana;

5.03.2013 Trasa: 28,5 km, obóz w pobliżu schroniska Besso Turisthytte, N60 10 59.7 E7 24 09.7, słoneczna pogoda, bezwietrznie, nocą poniżej -15˚C, płaski teren, trasa wytyczkowana aż do schroniska Sandhaug, trawers jeziora Nordmannslågen, przejście po wiszącym moście nad niezamarzniętą rzeką, trawers stromym zboczem do Besso Turisthytte (kierunek W), brak tyczek;

6.03.2013 Trasa: 18,5 km, obóz obok schroniska Litlos, N60 05 37.4 E7 08 15.3, słoneczna pogoda, bezwietrznie, nocą poniżej -15˚C, teren urozmaicony, trawersy jezior, liczne podejścia, brak tyczek, liczne ślady narciarzy;

7.03.2013 Trasa: 17 km, obóz na zboczach Kortmarksfljåna, N60 01 49.1 E7 16 27.5, słoneczna pogoda, umiarkowany, mroźny wiatr, nocą poniżej -15˚C, trawers jeziora Kvensjøen, strome podejście od tafli jeziora, zmylenie drogi do doliny Bjørnadalen, stromy trawers nad jeziorem Øvsta Bjørnavatnet, brak tyczek, zawiane ślady skuterów;

8.03.2013 Trasa: 13 km, obóz nad jeziorem Midnutvatnet, N59 56 13.3 E7 14, słoneczna pogoda, bezwietrznie, nocą poniżej -15˚C, ostre podejście i zejście do schroniska Hellevasbu (zamknięte), trawers jeziora Øvre Hellevatnet, strome podejście, brak tyczek, wyraźne ślady narciarzy;

9.03.2013 Trasa: 13 km, obóz nad Loftsdokktjonn, N59 50 29.8 E7 12 12.2, white out, duża wilgotność powietrza, po południu silny opad śniegu, nocą poniżej -10˚C, strome podejście do jeziora Mannevatn, stromy trawers Vesle Nup, problemy nawigacyjne, zasypane ślady narciarzy;

10.03.2013 Trasa: 2 km, Haukeliseter, N59 49 26.0 E7 11, słoneczna pogoda, bezwietrznie, strome zejście do szosy E134, trasa wytyczkowana.

 

 

Drukuj PDF