Szwedzka Alaska


autor: Marek Żebrowski


Pokusa jest ogromna: 197 tysięcy hektarów powierzchni, 2000 szczytów powyżej 1800 m n.p.m., w tym 13 najwyższych w Szwecji i ponad 100 lodowców.  Brak dróg, znakowanych szlaków, schronisk, brak zasięgu dla telefonu komórkowego. Aby przetrwać, wszystko musisz zabrać ze sobą: namiot, prowiant, paliwo do kochera. Odkąd w 1909 roku teren ten objęto parkiem narodowym, nie wolno tu łowić ryb ani polować, chyba, że latem, na komary i meszki.

Popołudniowym silnym słońcem i 16-stopniowym mrozem wita mnie Kvikkjokk. To najstarsza szwedzka osada lapońska utworzona w XVII wieku, gdy w okolicy odkryto pokłady srebra. Kvikkjokk jest znakomitym punktem wyjścia do Parków Narodowych Sarek i Padjelanta.

W Parku Narodowym Padjelanta (fot. Marek Żebrowski)


Oba parki stanowią urzekającą krainę na północ od koła polarnego, gdzie dziewicza przyroda pozostała niemal nietknięta ręką człowieka. Zima i lato dominują, jak twierdzą miejscowi, natomiast wiosna i jesień w tej polarnej krainie mijają zbyt szybko, by można je w ogóle zauważyć.

Rozgrzewa mnie ostre podejście świerkowym lasem na północ. W resztkach dziennego światła wychodzę na zamarznięte stawki i bagna Maskokjavrre. W nosie zaczyna zamarzać przy wciąganiu powietrza. Zrobiło się gwałtownie zimniej. Zakładam kurtkę puchową, ciepłe spodnie i szybko stawiam namiot. Za śledzie służą mi wystające spod śniegu konary brzozy karłowatej.

Do przedsionka namiotu wciągam ciężkie, małe sanki wypchane sprzętem i prowiantem na trzy tygodnie wędrówki. Sypie śnieg. Nagarniam go jak najbliżej przedsionka, bym miał wystarczająco dużo pod ręką do stopienia na wodę. Kartusz gazowy, 450 mililitrów, podgrzewałem w tym czasie w wewnętrznej kieszeni kurtki, którą specjalnie do tego celu przyszyłem w domu. Wątpię, czy jakikolwiek producent odzieży puchowej pomyślał o czymś takim. Cieszę się z tego patentu. Kocher turkocze jak traktor, lubię tę muzykę.

Śniadanie w lodówce, minus 26 st.C. W nocy na śpiwór naciągnąłem dodatkowo kurtkę puchową. Przed świtem zaczynam topić śnieg: duża porcja muesli z olejem, zalana wrzątkiem dojrzewa w termosie. W drugim termosie wrzątek na napoje.

Krwiste niebo od wschodu zwiastuje słońce. To dziś kierunek mojego marszu. Kończy się strefa lasu, gdy jestem dobre 700 metrów powyżej Kvikkjokk. Absolutna cisza. Okulary są niezbędne, słońce w twarz. Przez co najmniej trzy godziny będzie ono moim drogowskazem aż do rzeki Gadokjahka. Przy złej widoczności głęboki, skuty lodem jar tej rzeki może być pułapką dla wędrowca. Wprowadza mnie ona w Rapadalen, dolinę rzeki Rapa. „To nasza dżungla” jak mawiają Szwedzi, zwłaszcza o delcie Rapy, bagnistej, gęsto porośniętej karłowatą brzozą i wierzbą.

Nieziemski widok ze zbocza góry Vajgganth (1304 m n.p.m.). Stąd też na kilkanaście kilometrów widzę dalszą trasę mojej wędrówki.

Delta rzeki Rapy (fot. Marek Żebrowski)


Na szczęście śnieg jest tu kopny, zjazd w dolinę Rapy jest wolny, nie muszę uciekać przed własnymi sankami. Długim trawersem przedzieram się przez brzozowy zagajnik. Wreszcie jestem w korycie rzeki. Lód zabarwiony różnymi odcieniami żółci i zieleni przyprószony drobnym żwirem najpewniej zwianym z okolicznych szczytów. Sunę na nartach brzegiem po polach firnu. W wielu miejscach słychać bulgot wody pod lodem, a tam gdzie lód się spiętrza, często wypływa ona na powierzchnię.

W dolinie tworzą się dziwne przeciągi. Wiatr wypływa z bocznych dolinek w główną, wirując śniegiem i okruchami lodu, i spływa gdzieś w dół. Pod wiatr i w cieniu, ciepło ubrany, ciągle podchodzę, kluczę po rzece i brzegu. I wcale nie jest mi za ciepło.

Na krótkie przerwy wyszukuję zaciszne miejsca za olbrzymimi jak domy głazami. Podjadam batony, czekoladę, suszone owoce, popijam rosołkiem lub barszczykiem z torebki.

Moim celem dzisiaj jest obejść górę Laddebakte (1537 m n.p.m.). Zmusza ona rzekę do zrobienia dużego 5-kilometrowego zakola, za którym powinien być szałas. Taki właśnie znaczek jest na mojej mapie. W tej masie śniegu i w brzozowym gaju udaje mi się go odnaleźć. Dokopuję się do wejścia. Będzie komfortowy nocleg.

Szałas w formie tipi, z brzozowych żerdzi ma pośrodku zardzewiałą kozę. Przynoszę suchego drewna, rozpalam, trochę dymi, ale gdy śnieg wytopi się w rurze, zaczyna przyjemnie huczeć.  Podsuszę buty, śpiwór i namiot, zaoszczędzę też gazu. W nocy budzi mnie dziwne chrobotanie.

W świetle czołówki widzę na sankach małą, białą, puszystą kulę. To gronostaj. Przyszedł spróbować mojego prowiantu. Przepędzam go, zapinam szczelnie sanki. Później jeszcze kilkakrotnie budzi mnie, przebiegając po śpiworze. Najwyraźniej jestem tu nieproszonym gościem.

Wiatr dzisiaj pcha mnie w górę doliny aż do wywierzysk Rapy. Zlewa się tu z okolicznych dolin kilka dużych rzek, tworząc olbrzymie lodowisko. To Skarja, czyli po szwedzku – nożyce. Właśnie taki kształt mają doliny rozwidlające się w tym fantastycznym, aczkolwiek bardzo mroźnym miejscu.

W dolinie Rapy (fot. Marek Żebrowski)


Skręcam na zachód, podejścia i krótkie zjazdy z niezliczonych moren w dolinie rzeki Galmmejahka dają mi porządnie we znaki. Sanki wydają się cięższe, a przecież prowiantu już znacznie ubyło. Decyduję się na wcześniejszy biwak.

Za dużym głazem wyrównuję łopatą miejsce na namiot. Pada kaszkowaty śnieg, pogoda gwałtownie się zmienia. Śnieżna zawieja w nocy zasypuje mnie po dach. Jest znacznie cieplej, minus 10 st.C.

O świcie wstaję, by odkopać namiot. To dobra rozgrzewka. Widoczność na 20 metrów. Wiatr na szczęście przypomina o swojej sile, a to oznacza, że zajdzie jakaś zmiana w pogodzie. Wczołguję się do śpiwora i zapadam w krótką drzemkę. Po godzinie znów odkopuję namiot. Śniadanie, pakowanie i w drogę. Widać na 300, może 400 metrów.

Przecinam bardzo szybkim marszem jezioro Alggajavrre leżące na granicy z Parkiem Narodowym Padjelanta. „Badjelannda” – tak brzmi nazwa lapońska. Teren ten jest od 1962 roku pod ochroną ze względu na bogactwo i różnorodność flory. Od wieków na tym terenie Lapończycy wypasają latem renifery. Góry są tutaj łagodniejsze niż w Sarku.

Marsz przez zamarznięte rzeki i jeziora (fot. Marek Żebrowski)


Od jeziora ostre podejście na zachód, dokładnie po świeżym śladzie rosomaka. Sprawdzam co kilka minut kierunek marszu i pokrywa się on dokładnie ze śladem tego ciekawego zwierza, który swym groźnym wyglądem przypomina skrzyżowanie kuny z niedźwiedziem. Lepiej, by nasze drogi się rozeszły.

Długie na 6 kilometrów jezioro Alajavrre pokryte jest całe wałami zastrug. Idę znacznie wolniej przez ciągłe szarpnięcia sanek. Nie mam szans na dojście dzisiaj do jednego z trzech wielkich jezior Virihavrre i do Staloluokta, letniej osady lapońskiej.

Kościół w Staloluokta. Budynek pokryty darnią, charakterystyczny dla rdzennych mieszkańców tych ziem - Lapończyków (fot. Marek Żebrowski)


Wiele roślin występujących na tym terenie nie rośnie w żadnym innym miejscu Szwecji, a unikatem są piaskowce macierzankowe i srebrniki. Karłowate rododendrony zatruwane są naturalnie przez metale ciężkie zawierające serpentyn, szarą skałę w tutejszej glebie.

Prawie dwa dni potrzebuję na przejście 24 kilometrów przez ten górski płaskowyż. Ale natura wynagradza ten trud: łosie, pardwy śnieżne, słoneczna pogoda, widoczność po horyzont.

W Staloluokta, w małym, samoobsługowym schronisku spotykam Czecha, który mówi, że „ładuje akumulatory” przed dalszą wędrówką. Jest już w drodze od dwóch tygodni, przyszedł z północy, z Parku Narodowego Abisko, a stąd zamierza iść na zachód, do Norwegii. Wypijamy wspólnie dwie duże, mocno osłodzone, gorące herbaty, zamieniamy się batonami.

Ruszam dalej na południe w dolinę rzeki Gajlajagasi. W nocy budzę się z zimna, ubieram dodatkowo polarowe spodnie i kurtkę, a na nogi naciągam kurtkę puchową. Tuż przed świtem na oszronionym termometrze w przedsionku namiotu minus 29 st.C. Kocher wraz z gazem zapakowany w worek, wciskam do śpiwora, by go podgrzać własnym ciepłem. Z puchowej rękawicy wyciągam termos, rozgryzam pół aspiryny i popijam letnią już wodą. Następne 15 minut leżę jeszcze w śpiworze, a później już cały czas trzeba się ruszać, topić śnieg, gotować, pakować biwak.

Biwak (fot. Marek Żebrowski)


Zimne, kryształowe powietrze, cisza, kilkanaście metrów niżej rzeka zasypana kopnym śniegiem. Bardzo ostre słońce, mróz i lekki wiaterek zmuszają do marszu w wiatroszczelnych spodniach, kurtce i goglach.

Wiatr wzmaga się po południu, śnieg dryfuje przy ziemi najpierw na wysokości około 20 centymetrów, następnie coraz wyżej. W tej śnieżnej zadymce udało mi się wypatrzyć wielki głaz jako częściową osłonę. Szybko zakładam kurtkę puchową i kopię jamę, wciągam do niej sanki. Do połowy wchodzę w worek NRC, wyjmuję termos z zupą przygotowaną rano na drogę.

Jest dopiero godzina 14, więc zdecydowanie za wcześnie na biwak. Postanawiam trochę odczekać, co kilka minut robię przysiady, by utrzymać ciepło, zwłaszcza w nogach. Po dwóch godzinach wiatr wprawdzie nie odpuścił, ale śnieg przestał sypać, widoczność lepsza, trzeba ruszać dalej.

Gdy wychodzę z kleszczy tej wąskiej, nieprzyjaznej doliny, opuszczam tym samym granice parku. Przede mną otwierają się rozległe panoramy i rozlewiska rzeki Varvvekjahka. Zrobiło się nagle cicho, prawie bezwietrznie. Przy zachodzącym słońcu, na bezśnieżnej, trawiastej łączce kolejny biwak.

Rzeka doprowadza mnie do Padjelantaleden, głównego, znakowanego szlaku prowadzącego przez Padjelantę. Drogę powrotną do Kvikkjokk pokonuję w ciągu następnych 3 dni przy bardzo zmiennej, śnieżnej pogodzie i dużych skokach temperatury.

Odkopywanie samochodu (fot. Marek Żeborwski)


W czasie, gdy na parkingu odkopuję samochód, zagaduje do mnie Szwed, który przyjechał tutaj śnieżnym skuterem wypełnionym brzozowymi witkami. Opowiadam gdzie byłem, jak szedłem. Zaprasza mnie do siebie na kawę. Proponuje, bym spróbował jazdy skuterem. Nie jest to takie proste, przynajmniej za pierwszym razem. Jego żona Helen jest malarką, głównie pejzaże, natura, także rysuje. Prowadzi schronisko turystyczne w Kvikkjokk, natomiast Bjorn w czasie zimy wykonuje różne prace na rzecz gminy Jokkmokk, drugiej co do wielkości w Szwecji, do której należy właśnie Kvikkjokk. Na stole ląduje pyszna kawa z imbirem, herbatniki i własnej roboty dżem z maliny moroszki. Szkoda, że nie poznałem ich przed wyjściem w Sarek. Są kopalnią wiedzy o tym regionie.

Helen, Marek i Bjorn (fot. Marek Żebrowski)

 

 

Leżące obok siebie Parki Narodowe Sarek i Padjelanta leżą w północno-zachodniej części Szwecji. Sarek jest najstarszym parkiem narodowym w Europie (założony w 1909 roku), zaś Padjelanta – największym szwedzkim parkiem narodowym. Wraz z przylegającym do nich parkiem Stora Sjöfallet zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Do Parków Narodowych Sarek i Padjelanta Marek Żebrowski wybrał się samotnie w 2011 roku. Z Polski wyruszył 16 marca. Po podróży samochodowej, trwającej półtorej doby, 18 marca wyruszył na wędrówkę w kierunku północnym, pozostawiając samochód na parkingu. Do Polski wrócił 5 kwietnia.

Podczas marszu Marek Żebrowski korzystał z nart z fokami. Ciągnął sanki ważące około 30 kilogramów, a także niósł plecak – 10-kilogramowy. Według własnych szacunków, mierząc pokonaną drogę liniami prostymi na mapie, pokonał 202 kilometry.

Marek Żebrowski ma 55 lat. Mieszkający w pobliżu Poznania germanista i tłumacz nie afiszuje się ze swoimi dokonaniami. Ma ich jednak w swoim dorobku już sporo. Przewędrował z południa na północ po zamarzniętym jeziorze Bajkał. O tej wyprawie czytaj w artykule: Przez morze lodu.

Przeszedł również największe jezioro północnej Finlandii: Inari. Przetrawersował zimą największy płaskowyż Europy – Hardangervidda w Norwegii, a także pokonał największy lodowiec Europy – Jostedalsbreen, również w Norwegii. Latem przemierzał na rowerze Islandię. Oprócz tego – biega maratony i ultramaratony.

 

 

Tagi:

Powiązane

Drukuj