15 marca 2013
Przez morze lodu
Obóz na zamarzniętym Bajkale (fot. Marek Żebrowski)
autor: Marek Żebrowski
W nocy spadł śnieg, namiot zrobił się ciasny. O godzinie 4.30 pobudka. Z brył lodu wytapiam cztery litry wody, część na śniadanie, część do termosów na drogę. Spakowanie całego biwaku do sanek zajmuje dobrą godzinę, o ile temperatura nie spadnie poniżej minus 30 st.C.
Kominiarka, czapka, gogle, wiatroszczelna kurtka i spodnie oraz puchowe rękawice trzymają cenne ciepło. Ze skraju tajgi wychodzę na lód na nowo wyznaczając swój szlak, tylko dla siebie. Przez pierwsze pół godziny idę szybciej, by się rozgrzać.
Wysokie, ośnieżone Góry Bajkalskie tłoczą zimne powietrze na jezioro. Lekki boczny wiatr przy temperaturze minus 26 st.C. jest ostry jak żyletka. Oddalam się od brzegu dobre trzy kilometry, by uniknąć obchodzenia torosów.
Kończy się śnieg sprasowany na beton. Wychodzę na lód tak czysty, jak wielka tafla okna widokowego, pod którą wolno pływają zwierzęta typowe dla tego regionu. Omule, ryby stanowiące podstawę życia ludzi znad jeziora, w poszukiwaniu pożywienia i dla zaczerpnięcia powietrza wynurzają się przez otwory, których położenie pamiętają instynktownie. Jak szczupak krzyczą, a właściwie warczą, gdy wyciąga się je na powierzchnię. Na tarło płyną w górę rzek, wracają w listopadzie, kiedy Bajkał zamarza.
Marsz po jeziorze to jakby spoglądanie przez lodowe okno, oglądanie wyimaginowanego filmu. Wmarznięte w lód liście wyglądają jak anioły.
Bajkał słynie z niezwykłości swojej fauny, to Amazonka niskich temperatur. Setki gatunków występują tylko tutaj. Jedyne słodkowodne foki żyjące na ziemi o swym czarno-szaro nakrapianym lub brązowo-białym futrze. Nerpa - tak nazywają je Buriaci i Ewenkowie - rdzenni mieszkańcy tych ziem.
Foki trudno wypatrzyć w ich kryjówkach. Światło tych świętych stworzeń nie gaśnie po ich śmierci - twierdzą Buriaci. Ciała zmarłych fok wyrzucone na brzeg eksplodują w słońcu, olej jest zbierany i płonie w lampach szamanów.
Gdy słońce jest wyżej, lód zaczyna grać. Słychać głuche grzmoty, jakby na wschodnim brzegu strzelali z armat. Co pewien czas pod lodem przewala się potężna fala wody. Ze złowrogim szumem zbliża się do mnie, przetacza pod stopami powodując drgania. Człowiek w obliczu tej siły jest kompletnie bezradny. Może tylko odczekać, aż niewidzialna nawałnica uciszy się, wypchnie, gdzieś przy brzegu lub w zwałach torosów, uwięzione powietrze albo rozerwie lód, tworząc kolejną szczelinę, przez którą wypluje masę wody.
Oddalam się od brzegu ponad trzy kilometry, by uniknąć torosów. Południowy wiatr pcha mnie przyjemnie w plecy. Sanki w takich warunkach nie stanowią obciążenia.
Zza małego przylądka widać już chatkę Włodii. To samotnik, człowiek natura. Gdy rok temu rozstaliśmy się, nie miałem mu nawet jak przesłać wiadomości, że jestem ponownie na Bajkale. Mieszka tu od wielu lat. Uciekł z Nowosybirska po tym, jak w wypadku zginęła mu żona. Żywią go tajga i święte morze.
Z sanek wypakowuję worek z prowiantem, który w Irkucku specjalnie dla niego przygotowałem, a także zdjęcia z poprzedniego roku. Wołodia twierdzi iż czuł, że wydarzy się dzisiaj coś niezwykłego. Godzinę temu rozpalił banię. To pierwszy lekarz, jak mówi Wołodia, drugim jest wódka, trzecim czosnek.
Bania to w Rosji folklor i magia. Po dwóch godzinach jest wystarczająco gorąco, by zacząć rytuał. Gdy gorąco staje się nieznośne, wyskakujemy z dzikim wrzaskiem na lód i z wykutej przerębli wodą zaczerpniętą wiadrem oblewamy się wzajemnie, wrzeszcząc jeszcze donośniej, aż echo niesie po górach. Chłostamy się przy tym brzozowymi witkami. W przerwach popijamy herbatę z prądem. Potem w chatce przy huczącym piecu, surowej rybie, patrząc w „telewizor”, czyli małe okienko na Bajkał, do późnej nocy słucham opowieści Wołodii o łowieniu, rybach, polowaniach i o świętym morzu, które ma być także jego grobem.
Większość moich spotkań z Sybirakami była właśnie taka: są otwarci, serdeczni, dzielą się tym, co mają, a mają naprawdę niewiele. Na Syberii obowiązuje niepisana zasada niesienia pomocy drugiemu człowiekowi. Przeżyli oni biedy XX wieku – industrializację, łagry i kołchozy. Jak dają sobie radę w postsowieckiej epoce zdziczałej konsumpcji i najazdu nowych Ruskich?
Wiatr w twarz od dwóch dni. Zimno pali jak ogień. Buty rozmrażam rano, rozpalając małe ognisko w tajdze. Do celu pozostało około 70 kilometrów.
W nocy z biwaku w zatoce widzę światła Siewierobajkalska. Wieje silny wiatr. Rano wchodzę na lodowe pola poprzetykane śniegiem. Silny podmuch wiatru, sanki podcinają mnie, tracę równowagę i upadam. Pęka skóra na twarzy i tworzy się duży krwiak, pulsujący ból, kompresy ze śniegu, ale cały czas w marszu. Jest zbyt zimno i wietrznie, by się zatrzymać.
Spotykam rybaków z Siewierobajkalska, którzy starą Ładą bez przedniej szyby stoją na lodzie i w kilku przeręblach łowią ryby. Jeden daje mi adres, mam go odwiedzić. Dostaję od nich ryby, omule, mandarynki i pół chleba. Znów gest pełen prostoty i serca. Zamurowało mnie.
Nasza cywilizacja dotknięta chorobą chamstwa, ignorancji i tego, że nie ma nic za darmo sprawia, że bezinteresowne objawy przyjaźni i dobrego serca powodują, że nie wiemy jak się w takiej sytuacji zachować. Uściskaliśmy się więc jak starzy znajomi i zrobiliśmy kilka zdjęć.
W Irkucku w konsulacie bardzo ciepłe powitanie. Ówczesny konsul Piotr Marciniak wraz z żoną Joanną zorganizowali dla mnie prezentację zdjęć z Bajkału, spotkanie z dziennikarzami i miejscową telewizją.
To mimo wszystko był dobry omen – rok 2008, kiedy w drodze nad Bajkał okradziono mnie.
Marek Żebrowski nad Bajkał wybrał się latem w 2007 roku, żeby zrobić rozeznanie, przed zimową wyprawą w roku następnym. Gdy w 2008 roku już miał startować, spotkało go przykre zdarzenie, które pokrzyżowało plany. Z pociągu na trasie Irkuck – Sludianka (południowy kraniec jeziora) ktoś ukradł jego sanie z całym sprzętem i dokumetami. W podmiejskim pociągu stały na pomoście między przedziałami. Wystarczył moment i sanie na jakiejś stacji ktoś zwyczajnie porwał. Nie poddał się. Przemaszerował po zamarzniętym Bajkale w 3,5 dnia z Kułtuka (stacja Partizanskaja) do Listwianki. 90 kilometrów. Dalej pójść nie mógł. Brak sprzętu, ale i ograniczony czas wizy spowodowały, że Marek Żebrowski musiał odłożyć wyprawę na inny czas. Wrócił w następnym roku. W Irkucku zgłasza chęć przejścia przez Bajkał z południa na północ. Urzędnicy odradzają mu. Straszą, że pod jeziorem miały ostatnio miejsce silne wstrząsy (rejon Bajkału jest aktywny tektonicznie). Lód jest popękany, przejść się nie da. Marek Żebrowski wybiera się na rekonesans. Z Listwianki (na lekko, bez śpiwora, za to z folią NRC) w ciągu półtora dnia przechodzi około 50 kilometrów do Bolszoje Gołustnoje. Tylko raz spotyka szczelinę w lodzie szerszą niż dwa metry. Po zabraniu sprzętu z Irkucka, startuje na wymarzoną wyprawę. W ciągu 21 dni przechodzi po zamarzniętym jeziorze z Bolszoje Gołustnoje do Siewierobajkalska. 495 kilometrów. Prawdopodobnie jako pierwszy Polak w historii. Marek Żebrowski ma 55 lat. Mieszkający w pobliżu Poznania germanista i tłumacz nie afiszuje się ze swoimi dokonaniami. Ma ich jednak w swoim dorobku już sporo. Wędrował zimą przez Laponię, pokonał największe jezioro północnej Szwecji – Stora Lulevatten. Przeszedł również największe jezioro północnej Finlandii: Inari. Przetrawersował zimą największy płaskowyż Europy – Hardangervidda w Norwegii, a także pokonał największy lodowiec Europy – Jostedalsbreen, również w Norwegii. Latem przemierzał na rowerze Islandię. Oprócz tego – biega maratony. |