13 grudnia 2013
Tarasin po spływie
Ponton Macieja Tarasina na początku wyprawy. W tle most, od którego spływ się rozpoczął (fot. Maciej Tarasin)
Przed miesiącem, 12 listopada, Maciej Tarasin rozpoczął spływ kolumbijską rzeką Rio Tunia.
O wyprawie czytaj w artykułach:
Tarasin na Rio Tunia.
Tarasin przed trudnym.
Przeczytaj również relację z wyprawy na Rio Yari:
Rzeka podstępów.
W trakcie 22-dniowej wyprawy spłynął nie tylko Rio Tunia, ale również fragmentem rzeki Apaporis, a także rzeką San Jorge. Jak podkreśla podróżnik, to pierwszy udokumentowany spływ tą rzeką.
9 grudnia Maciej Tarasin wrócił do kraju. Oto jego gorąca relacja, którą Forum Extremum zanotowało podczas rozmowy telefonicznej.
Od 12 do 22 listopada spływaliśmy z moim indiańskim przewodnikiem po Tunia, a potem Apaporis. 22 listopada około południa skończyliśmy spływ po Apaporis i zaczęliśmy przedzierać się przez dżunglę. Początkowo planowałem, żeby spłynąć jeszcze dalej i dopiero rozpocząć przemarsz przez las, ale w dole Apaporis, w miejscowości Cornelio, mogliśmy się natknąć na partyzantów. Zakładałem, że przez dżunglę przejdziemy w ciągu 2-3 dni. Do przejścia mieliśmy 20 kilometrów, ale musieliśmy je pokonać 3 razy. Zajęło nam to tydzień, w tym dzień odpoczynku. Było ciężko. Za pierwszym razem poszliśmy na lekko, żeby wytyczyć ścieżkę, wróciliśmy i potem obładowani sprzętem szliśmy raz jeszcze. Ciężko opisać taki przemarsz. Gęsty las, cały czas zaczepiasz o gałęzie, liany, korzenie, nogi zapadają się głęboko w liście. Każdy metr do przodu musisz wyrąbać w ścianie lasu maczetą. Mój przewodnik, Jaime, niósł spakowany ponton. To 40 kilogramów. A po drodze musieliśmy pokonać strumienie. Każdy płynął w małej dolince. Trzeba było zejść na dno 3-5 metrów, przekroczyć strumień i z powrotem wspiąć się te kilka metrów do góry. Było pewnie z 15 takich strumieni. Ostatni kilometr był najcięższy, bo musieliśmy przedzierać się przez bagna i starorzecza. To, że dotarliśmy nad górną San Jorge rozpoznałem po tym, że to była jedyna rzeka, którą można by wypatrzyć przez korony drzew. Tak jak widzą ją satelity robiące zdjęcia do Google Earth. No i płynęła kilkadziesiąt metrów od pozycji, na jakiej ją oznaczyłem wcześniej na GPSie. Sądziłem, że po dotarciu nad San Jorge pójdzie łatwo, ale okazało się, że na rzece jest pełno zwalonych drzew. 15 kilometrów spływu robiliśmy półtora dnia. Musieliśmy przenosić ponton górą nad pniami, czasem lądem, czasem wycinaliśmy sobie drogę maczetami. Zapowiadałem wcześniej, że będę szukać rytów naskalnych, ale nie było na to czasu. Potem jednak spotkała nas nagroda. Rzeka okazała się niesamowicie piękna. Już Tunia była ładna, ale San Jorge okazała się dużo piękniejsza. |
Po drodze mieliśmy dwa wodospady. Jeden 15-metrowy, a kilkaset metrów dalej, większy, liczący kilkadziesiąt metrów. Za nimi były liczne katarakty i widok na tepui. Góry w zasadzie towarzyszyły nam cały czas od zachodu. Nad jednym z dopływów znaleźliśmy stare lotnisko. Ewidentnie było używane w przeszłości przez mafię kokainową. A zaraz za tym dopływem zaczynał się kanion. Rzeka płynie w nim bardzo szybko. W ciągu godziny spłynęliśmy w linii prostej 8 kilometrów prawie nie używając wioseł. Potem wciąż ma charakter górski, aż wpada do rzeki Cunare. Na Cunare dotarliśmy do pięknego miejsca. Raudal el Tubo, czyli bystrze o nazwie „rura”. Tam są skały, w których zachodzą zjawiska krasowe. I rzeka, która ma około 100 metrów szerokości, nagle wpada w 40-centymetrową szczelinę. Wcześniej pewnie wpływa pod ziemię, ale część wody wpada właśnie w tę wąską szczelinę. I dopiero po kilkudziesięciu metrach rozszerza się do 2-3 metrów i można tym spłynąć. Niezwykłe miejsce. Za Raudal el Tubo w zasadzie zakończyliśmy wyprawę wioślarską. Byliśmy tam umówieni z trzema Holendrami, którzy mieli zamiar popłynąć w górę Rio Cunare łodzią motorową. Pogratulowali pierwszego spływu na wiosłach przez San Jorge, poczęstowali rumem i zaproponowali, żebyśmy dołączyli do ich wyprawy lub popłynęli dalej, a oni nas odbiorą wracając do Araracuary po eksploracji środkowej Rio Cunare. Z nimi przez kilka dni popływaliśmy po okolicznych rzekach łodzią z silnikiem. To było ciekawe doświadczenie. W krótkim czasie bardzo dużo zobaczyłem. Między innymi wpłynęliśmy od dołu w Rio Yari. Mogłem zobaczyć odcinek, którego nie udało mi się spłynąć na poprzedniej wyprawie. Podsumowując. Nasz spływ z Jaime zakończyliśmy 2 grudnia. Spłynięcie Rio Tunia zajęło nam 10 dni. A cały spływ po Tunia, Apaporis i San Jorge trwał 22 dni. Przepłynęliśmy około 500 kilometrów. Przyznam, że to nie był trudny technicznie spływ, bo stan wody był niski. Trójkowe, turystyczne pływanie. Jedynie były dwa trudniejsze miejsca – jedno oceniam na WW 4+, drugie na WW 4. Przy większej wodzie – byłoby o wiele trudniej. Dzięki tej wyprawie, tej poprzedniej na Yari oraz Holendrom w ciągu dwóch lat w okolicach Chiribiquete przepłynąłem łącznie po rzekach 1500 kilometrów, z czego 1000 kilometrów wiosłując. W zasadzie zatoczyłem koło wokół Chiribiquete. Został mi tam jeszcze jeden projekt. Spłynąć rzeką Ajaju, zobaczyć malowidła naskalne i dostać się lasem deszczowym nad górną Rio Cunare, która płynie przez środek parku. Ale to może za jakiś czas. Wcześniej chyba wybiorę się na rzeki Wenezueli czy Brazylii. |