czwartek, 04 sierpnia 2016

Rzeka podstępów

 

Maciej Tarasin (urodzony w 1975 roku).
Polski podróżnik specjalizujący się w raftingu na trudnych i trudno dostępnych rzekach. W latach 90. XX w. spłynął wieloma rzekami Polski. Między innymi: Brdą, Drawą, Kwisą, Pilicą, Sanem, Wartą czy Wieprzem. Potem zaczął się zapuszczać za granicę. Do największych jego dokonań zalicza się spływ rzekami: Nahanni w północnej Kanadzie (427 kilometrów), Omo w Etiopii (506 kilometrów), Tuichi w boliwijskiej Amazonii (na własnoręcznie zbudowanej tratwie) oraz Altamachi w boliwijskich Andach (pierwszy spływ w historii, 250 kilometrów).
Jesienią 2011 roku Maciej Tarasin wraz z Tomaszem Jędrysem wybrali się na spływ rzeką Yari w kolumbijskiej Amazonii. Poniższa relacja jest zapisem tej wyprawy.

 

autor: Maciej Tarasin

 

Rio Yari zwana też rzeką podstępów, Río de los Engaños. Płynie przez kolumbijski departament Caqueta i wpada do Rio Caqueta. Yari jest jedną z najbardziej oddalonych od cywilizacji rzek nie tylko w Kolumbii, ale w całej Amazonii.

Wśród nielicznych informacji jakie udało mi się zgromadzić przed wyruszeniem na wyprawę była taka, że nad Yari ciągle można spotkać plemiona nieskontaktowane z cywilizacją. To oznaczało zanurzenie się w lesie deszczowym rozpostartym na obszarze setek kilometrów kwadratowych! Nie odnotowano dotąd spływu białego człowieka z Ciudad Yari do Araracuary. Do pokonania było około 500 kilometrów. Sądziłem, że w osadach zaznaczonych na mapie topograficznej: Santa Rita, Puero Cuba czy Mucuje mieszkają Indianie. W trakcie spływu okazało się, że osady te są opuszczone.

Eksploracja terenów nad Yari była dotychczas jedynie fragmentaryczna i miała miejsce na początku lat 70. XX w. Rzecz cała opisana jest w książce „Mi alma se la dejo al diablo” autorstwa Germana Castro Caycedo. Dwoje bohaterów tej powieści ginie w kanionie Tiburon położonym w dolnym biegu rzeki. Trzeci umiera w obozowisku położonym niedaleko kanionu. Znaleziono przy nim dziennik, w którym ostatnie słowa brzmią: „A swoją duszę pozostawiam diabłu”.

Tereny nad Yari w kontekście historycznym to bastion guerillas. W 1984 roku około 20 kilometrów na północ od kanionu Tiburon położonego nad Yari przeprowadzono spektakularną akcję likwidacji Tranquilandi - kompleksu kokainowych laboratoriów założonych przez kartel z Medellin.

Przygotowując się do wyprawy przeczytałem między innymi książkę dwóch świetnych kajakarzy – Marka Hentze i Aaarona Rettiga – zatytułowaną „Colombia whitewater”, w której autorzy opisali szlak wodny przeszło 30 górskich rzek w  Kolumbii o wysokiej skali trudności. Hentze i Retting dużą część swoich opisów poświęcili miejscowej ludności i zagrożeniu ze strony guerillas.

Mocno utkwiło mi w pamięci jedno zdanie z ich książki, że dalej na wschód są jeszcze rzeki, którymi nie wiosłowali jeszcze biali ludzie. Napisałem do Marka Hentze na facebooku chcąc uzyskać kilka informacji, ale nie dostałem odpowiedzi. Niespełna pół roku po moim powrocie z Yari dowiedziałem się, że Mark zginął nad Rio Santo Domingo w powodzi błyskawicznej.

Dokładnie przeanalizowałem bieg Yari na google earth i wiedziałem, że jeden z kanionów w dolnym biegu rzeki ma około 50-metrową deniwelację na czterech kilometrach długości. Liczyłem się z tym, że na tym odcinku trzeba będzie cały ekwipunek obnieść brzegiem rzeki. Zdobyłem też dwie bardzo dokładne mapy topograficzne, które okazały się pomocne w trakcie samej wyprawy.

Nie bez znaczenia było moje doświadczenie z poprzednich wypraw. Udało mi się dotychczas spłynąć kanadyjską Nahanni i niebezpieczną, ze względu na obecność dużej liczby hipopotamów, etiopską Omo, nad której brzegami trwały i wciąż trwają wojny plemienne. Oba spływy odbyły się w 2008 roku. W kolejnym roku pokonałem na tratwie własnej roboty Rio Tuichi w boliwijskim Parku Narodowym Madidi. Stałem również na czele pierwszej wyprawy, której w 2010 roku udało się spłynąć szlak Rio Altamachi w górach Boliwii.

Maciej Tarasin podczas spływu Nahanni w Kanadzie


Moim partnerem na tej wyprawie miał być Tomek Jędrys – podróżnik dobrze znający specyfikę lasu deszczowego. Swoje doświadczenie zdobył na wyprawach do Amazonii, podczas których czasem na kilka, a czasem na kilkanaście dni zapuszczał się z miejscowymi przewodnikami w głąb dżungli.

Rzekę planowałem pokonać pontonem Soar Inflatable przeznaczonym do pływania po białej wodzie do ww 4.


23 października 2011, Ciudad Yari


Po przeszło tygodniowych próbach dotarcia nad rzekę osiągamy Ciudad Yari – osadę położoną nad Cano Guyabo, dopływem Rio Yari. Nocujemy tam i następnego dnia rano pakujemy sprzęt na łódź i odpływamy.

Dopiero drugiego dnia spływu wpływamy na Yari. Rzeka ma barwę kawy z mlekiem i około trzydziestu metrów szerokości. Rzeka płynie leniwie mocno meandrując. Nasza łódź SOAR słabo sprawdza się w tych warunkach. Swoje możliwości ma pokazać na kilku trudnych przełomach, które czekają nas w środkowym i dolnym biegu Yari.

Pierwszy tydzień spływania rzeki upływa nam na fotografowaniu dzikich zwierząt. Znajdujemy też opuszczone obozowiska, które być może były kryjówkami guerillas. W dwóch z nich znajduję przykryte ściółką biustonosze, jest też zardzewiały pilnik do maczety, garnki i pozostałości szałasów. Po rzece walają się niebieskie beczki, dowody na to że w przeszłości rzeka była ważnym szlakiem dla partyzantki.

Po deszczu zwykle do wody schodzą tapiry. Jest wtedy szansa, żeby je dokładnie sfilmować podczas żerowania. Wysuwają swoją śmieszną trąbkę i język, chwytają zręcznie gałązki i zjadają liście. Nie boją się, nawet kiedy Tomek podchodzi niemal na wyciągnięcie wiosła. Chyba nigdy wcześniej nie spotkały człowieka, bo zachowują się bardzo ufnie.

Z krzykiem podpływają do łodzi wydry olbrzymie, aby nas odstraszyć i obronić swoje młode przed najazdem intruzów. Mają opracowaną specjalną strategię działania. Płyną w naszym kierunku w grupach od kilku do kilkunastu sztuk, wystawiają z wody długie, smukłe szyje i pokazują ostre jak maczeta zęby. Nie sposób też nie dostrzec pasących się nad brzegami Rio Yari płochliwych kapibar o wyglądzie ogromnych świnek morskich.

Drugi tydzień spływu to już prawdziwe galery. Rzeka meandruje pomiędzy zielenią lasu deszczowego, słońce na równiku pali niemiłosiernie, a zwierzęta pozostają w ukryciu. Każdy kilometr jest okupiony ogromnym wysiłkiem.

W nocy budzę się i czuję, że nie mogę rozprostować palców, pozostają jakby uwięzione w uchwycie wiosła. Jeszcze dzień, dwa i dopłyniemy do pierwszych kanionów.

Nareszcie są pierwsze progi i pierwsze wspaniałe wrażenia z pływania po białej wodzie. Przed nami wyłania się imponujące bystrze klasy IV ww. Ustalam z Tomkiem najważniejszą zasadę.

– Ta rzeka ma charakter nizinny na 99 procentach swojej długości – tłumaczę mu. Ale będzie kilka odcinków niebezpiecznych i wtedy musisz bezwzględnie słuchać moich komend.

Tomek daje mi znać, że zrozumiał. Podchodzimy z lewej, żeby nie wejść w główny nurt, w którym kotłują się olbrzymie masy wody. Ustawiamy kamerę tak, żeby sfilmowała nasze zejście w dół dwumetrowego wodospadu. Skaczemy z niego i przez chwilę płyniemy wąskim przesmykiem między czarnymi skałami z wielką prędkością. Wreszcie wypluwa nas do głównego nurtu i przez pół minuty kołyszemy się w górę i w dół na wielkich falach.

Okolice rzeki Yari z zaznaczoną trasą spływu


Za każdym razem, kiedy pokonujemy przełomy, rzeka i jej brzegi zmieniają się nie do poznania. Zamiast ściany lasu możemy podziwiać piękne formacje skalne, małe kaniony i szerokie piaszczyste lub skalne plaże.

Przed nami wodospad San Rafael. Szykujemy się na ciężką przeprawę z użyciem lin, tymczasem okazuje się że wielki kocioł pośrodku rzeki można spokojnie obejść bokiem. Brodzimy w ciepłej wodzie porośniętej trawami i przepychamy naszą łódź wąskimi przejściami pośród skał. Tej nocy śpimy blisko wodospadu na przepięknej piaszczystej plaży pośród palm.

Nazajutrz rozpoczyna się trzeci tydzień naszej wyprawy. Zapasy się mocno skurczyły, a gps wskazuje jakieś 120 kilometrów drogi w linii prostej, co może oznaczać dwa lub czasem trzy razy tyle po rzece.


Staramy się oszczędzać jedzenie i próbujemy zdobyć coś na własną rękę. Moje polowanie na kajmana przy użyciu harpuna kończy się podwójnym niepowodzeniem. Kajman ucieka z grotem w grzbiecie. Do polowań zostaje nam już tylko maczeta. Tomek ma więcej szczęścia, wyciąga z piaszczystej łachy tuzin żółwich jaj, które zjadamy tego samego dnia w naszym obozowisku usianym świeżymi śladami wielkiego jaguara.

Następnego dnia z lasu deszczowego dochodzą odgłosy grozy. To ryk jaguara, wyjątkowo głęboki, idealnie nadający się do horrorów jako podkład głosów zombie czy innych stworów. Dochodzi wieczór, a ryki jaguara na lewym brzegu nie milkną. Nie ma dobrego miejsca na obozowisko z prawej, z lewej za bardzo nie jestem śpiący. Decyduję się płynąć w nocy przy świetle księżyca.

Tomek buduje z przodu prowizoryczne łóżko, przykrywa się nieprzemakalnym workiem i zasypia, ja wiosłuję w ciszy tropikalnej nocy. Przez większą część spływu opady towarzyszą nam popołudniami, noce są suche. Oczywiście za wyjątkiem tej nocy, podczas której postanowiłem płynąć.

Tropikalny Armageddon szaleje na niebie, pioruny i grzmoty przerywają sielskie wiosłowanie. Dopiero koło trzeciej nad ranem, po sześciu godzinach spędzonych w deszczu, znajduję pod drzewem miejsce na

obozowisko – kawałek błotnistej plaży dwa metry na dwa. Tomek pomaga mi rozbić namiot i zasypiamy częściowo zanurzeni w błocie, częściowo w wodzie.

Mamy namiar na osobę w wiosce Araracuara – to miejscowość, gdzie ma się zakończyć nasza wyprawa. Prosimy przez telefon satelitarny naszą wspólną przyjaciółkę Anitę Czerner Lebedew o kontakt z panem Rozo i negocjację warunków wypłynięcia miejscowych po nas w górę rzeki Yari.

Wiemy, że Anita nigdy nie zawodzi i za dzień lub dwa dowiemy się, co udało się załatwić. Przecinamy równik w dobrych humorach, za nami dwie trzecie wyprawy. Do celu jest już bardzo blisko. Anita informuje

nas, że miejscowi z Araracuara nie są w stanie dopłynąć do wodospadu ze względu na niebezpieczne kaniony, jakie czekają na nas w dole rzeki.

 

Środa, 9 listopada 2001, Raudal Tiburon


Wreszcie 9 listopada po 18 dniach nieustannego spływu, dopływamy do kanionu o nazwie Raudal Tiburon. Wygląda to tak, jakby rzeka o szerokości 150 metrów wpływała w wąską piętnastometrową szczelinę między skałami.

Pierwszy próg spływamy bez najmniejszego problemu. Oglądam drugie bystrze (miejsce na rzece, gdzie nurt wody znacznie przyspiesza – przyp. red.) i moim oczom ukazuje się wodny lej o deniwelacji kilku ładnych metrów.

– Mamy trzydzieści procent szans na przejście bez wywrotki – tłumaczę Tomkowi. – Jak się wywalimy, to trzymaj się łodzi i nie puszczaj wiosła. Zaraz za progiem rzeka robi się na dłuższy czas spokojna, więc odholujemy łódź na brzeg.

Płyniemy! Końcówka leja i dostajemy uderzenie fali z lewej strony, lecimy na prawo i wywracamy się. Tomek przytomnie chwyta się cumy i holuje ponton do brzegu, a ja podtopiony wypływam dopiero po kilkunastu sekundach. Wylewamy wspólnie wodę na lewym brzegu i idę oglądać kolejne przeszkody.

Płyniemy kolejne bystrze klasy III ww i nie bez kłopotów udaje nam się je pokonać. W pewnym momencie przechyla nas tak mocno, że chyba się wywrócimy. Dobry balans ciałem i schodzę w prawo, gdzie jest trochę spokojniej. Ale to nie koniec! Łódź zachowuje się jak wściekły byk na arenie rodeo. Staje dęba raz jeszcze i jestem niemal pewien, że czeka nas wywrotka.

Jakimś cudem wypływamy na spokojniejszą wodę. Na następnym szypocie (płytki odcinek rzeki z wartkim nurtem – przyp. red.) niestety musimy się zatrzymać. Widzę dwa potężne odwoje (miejsce na rzece występujące za progiem, gdzie prąd jest wsteczny i cyrkuluje w miejscu – przyp. red.), gdzie mogłoby nas wciągnąć wraz z łodzią.

Wracam do Tomka i mówię mu: – Jest źle. Musimy wyciągnąć wszystkie liny i przywiązać łódź i z przodu i z tyłu.

Zabieram się do rozplątywania lin. W tym czasie widzę, że Tomek stara się do kogoś dodzwonić. Jest mocno przestraszony po wywrotce. Wreszcie zabieramy się do roboty. Tomek zahacza liny o skały i drzewa, stojąc na wyższej półce kanionu, a ja przepycham ponton między skałami przy samej rzece. Linujemy to miejsce kilka godzin i jesteśmy mocno zmęczeni.

Przecież Yari jest rzeką nizinną, ten kanion musi się wreszcie skończyć!

Wpadam na pomysł, żeby przejść górą kanionu i obejrzeć kolejne bystrza. Przedzieramy się wspólnie, wycinając drogę wśród gęstych zarośli maczetą. Udaje nam się sprawdzić dwa kolejne progi i postanawiamy zawrócić. Teren jest trudny, a końca kanionu nie widać.

Dwa z trzech wioseł są mocno przywiązane linami do łodzi. Wyrzucam na skały maczetę i jedno zapasowe wiosło. Wyciągam z worka swój paszport i mapę topograficzną z koordynatami nanoszonymi codziennie w miejscach noclegu.

Tomek wyciąga całość swojego ekwipunku na brzeg. Najbardziej wartościowe rzeczy to telefon satelitarny i jego sprzęt fotograficzny, który lekko zamókł. Wodoodporny gps jest bezpieczny w mojej kamizelce. Jeśli nie utrzymamy łodzi lepiej, żeby te rzeczy nie zginęły. Zresztą podczas linowania (linowanie pustego pontonu to holowanie go z brzegu za pomocą lin lub, bardziej uciążliwe i wymagające siły i zwinności, przenoszenie go przez skały – przyp. red.) w miejscach gdzie rzeka się burzy, woda bez problemu wlewa się do środka.

– Zlinujemy do tych kamieni i wsiadamy – mówię do Tomka. On nie chce płynąć.

– Boję się wody, szkoda mi tych rzeczy – mówi, wskazując na swój wodoszczelny wór.

Nie chcę, żeby Tomek się utopił, więc odwołuję decyzje o płynięciu, chociaż to najlepsze możliwe wyjście w tej chwili. Kontynuujemy linowanie. W pewnej chwili nurt staje się tak silny, że nie jesteśmy w stanie dłużej utrzymać łodzi, która błyskawicznie płynie dalej.

Widzimy jak wzburzona rzeka niesie ją za zakręt i wywraca na progu. Huk w kanionie uniemożliwia rozmowę z Tomkiem. Krzyczę do niego i pokazuję mu na migi, że ruszam ratować łódź i żeby podążał za mną, ale górą kanionu, po brzegu.


Tomek daje mi znać machnięciem ręki, że nie zgadza się na takie rozwiązanie. Pokazuje mi, że jego worek jest za ciężki na taką przeprawę. Krew mnie zalewa. Jak można w takiej chwili martwić się o rzeczy? Najważniejszy jest ponton i wiosła, resztę niech diabli wezmą!

Łódź już i tak uciekła z zasięgu wzroku i to właśnie jest najgorsze. Muszę ją odzyskać, przecież nikt nas stąd nie będzie wyciągał! Nie możemy obaj wyjść z kanionu na górę, bo ponton, z wypuszczonymi linami, może zahaczyć o głazy i zatrzymać się w jego trzewiach na długi czas. Jeden z nas musi spenetrować wnętrze kanionu Tiburon.

Tomek boi się wody, więc to będę ja. Ustaliłem z nim wcześniej, że w razie niebezpiecznej sytuacji na rzece wykona moje polecenie. Nie jestem jednak pewien, czy posłucha i wyjdzie z kanionu. Tomek wie, bo pokonaliśmy już cztery mniejsze kaniony, że teren za progami otwiera się i nie ma tam zwartej ściany lasu deszczowego. Łatwo się znajdziemy. Zapamiętałem z analizy map google earth, że kaniony w dolnej Yari mają około 5 kilometrów długości. Połowa za nami.

Mam na sobie kamizelkę ratunkową, w kieszeniach nóż i gpsa, na sobie krótkie bojówki, do tego sandały. W ręku trzymam wiosło. Mówię sobie w duchu: „Dasz radę, nad Omo w Etiopii było gorzej”!

Schodzę szybko dwie półki skalne niżej i rzucam się do pędzącej kanionem rzeki. Płynę, a raczej rzeka mnie niesie przez sekwencję trzech progów i wreszcie wypluwa do cofki przy prostopadłych, czarnych skałach wysokich na dwadzieścia metrów. Rzeka wpycha mnie pod ogromną czarną ścianę skalną.

Początkowo nie znajduję punktu zaczepienia w skałach wyślizganych przez wodę. Wreszcie znajduję dziurę w skale i zaciskam na niej palce. Mozolnie przesuwam się po skalnej ścianie w kierunku wystających z wody kamieni. Wsadzam dłonie w skalne szczeliny i chwilę odpoczywam, oddychając głośno. Woda to wciąga mnie pod skały, to wyrzuca spod nich z impetem.

Odwracam głowę i widzę jedno z trzech zabranych na wyprawę wioseł. To z nim skoczyłem do rzeki. Teraz tańczy za moimi plecami taniec życia lub śmierci.

Wreszcie docieram do kamieni, gdzie mogę na chwilę usiąść i wyrównać oddech. Wiem, że muszę z powrotem wskoczyć do rzeki. Jeśli zostanę na tych kamieniach, wychłodzę organizm. Woda miarowo uderza w moje plecy, jestem częściowo w niej zanurzony. Poprawiam paski kamizelki, która zbyt luźno mnie opina. Zapomniałem, że podczas wyprawy straciłem ponad piętnaście kilogramów.

Pokonuję z łatwością jedno duże bystrze. Jeszcze kilka machnięć ramionami i będę na lewym brzegu. Udało się. Padam ze zmęczenia na rozgrzane kamienne płyty i zasypiam powoli, trzymając w ręce nóż. Skały mnie grzeją, księżyc oświetla, to najpiękniejsza noc w moim życiu. Odpalam gpsa i oglądam zdjęcia Nataszy zrobione nad Rio Altamachi. To lepsze niż bajka na dobranoc. Jestem dobrej myśli: „Udało mi się przepłynąć kanion, jutro znajdę łódź i wrócę po Tomka”.


Czwartek, 10 listopada 2011, Raudal Tiburon


Moje bojówki wysychają przez noc. Ściągam kamizelkę, żeby zrobić z niej prowizoryczną poduszkę. Jest mi zimno, więc ubieram ją. Jest mi niewygodnie, więc znowu ją ściągam. O dziwo budzę się całkiem wyspany. Chwilę patrzę w dół, gdzie rzeka gwałtownie zmienia kierunek i rzeźbi w skałach przejście w kształcie litery L.

Najpierw ruszam w kierunku miejsca, gdzie poprzedniego dnia ostatni raz widziałem Tomka. Gwiżdżę i krzyczę z całych sił, ale nikogo nie widać. Huk rzeki w dole wypełnia cały kanion. Wiem, że bez łodzi sami się stąd nie wydostaniemy.

Decyduję się na przeprawę w dół rzeki po zboczu, aby wyjść z kanionu. Muszę wdrapać się kilka metrów na najwyższą półkę kanionu i stamtąd przedzierać się pośród gęstej roślinności do miejsca, gdzie rzeka jest spokojniejsza.

Nie jest to łatwe, bo dzień wcześniej uszkodziłem mocno duży palec u stopy. Nie chcę nawet ściągać sandała, żeby się nie załamać tym, co zobaczę.

Mordercza przeprawa trwa trzy godziny. Najwyższa półka przestaje być najwyższą, więc lawiruję to w górę, to w dół, obawiając się, że za chwilę znajdę się nad przepaścią i nie będę miał dalej przejścia. Nieraz spróchniałe drzewa łamią się w moich rekach, kiedy chcę się przytrzymać. Wtedy jestem bliski upadku z dużej wysokości. Nie mam kontaktu wzrokowego z rzeką, zasłaniają mi ją drzewa i krzewy porastające zbocze kanionu. Przez chwilę idę wzdłuż pionowej półki skalnej, z której spada niewielki wodospad. Wtedy mogę z siebie zmyć ślady błota.

Moje nogi zapadają się w ściółce aż po kolana. Muszę je wtedy wyciągać delikatnie, żeby nie stracić sandałów. Te kilka rzeczy, które mi zostały, mają niezwykłą dla mnie wartość. Liany zahaczają o moje nogi, kłujące krzewy ranią ręce. Kleszcze wbijają się w odsłonięte miejsca na ciele.

Wreszcie po trzygodzinnej przeprawie górą kanionu, wśród bujnej roślinności, udaje mi się zejść w dół do miejsca, gdzie rzeka się wyraźnie uspokaja. Jeszcze tylko dystans około jednego kilometra wpław i będę w bezpieczniejszym miejscu.

Wychodzę z rzeki na prawym jej brzegu, żeby Tomek mógł mnie łatwo znaleźć. On dobrze wie, że za każdym kanionem teren się otwiera, nie ma drzew i łatwo zauważyć drugą osobę. Najpierw udaję się w dół rzeki sprawdzić czy nie ma tam łodzi, ale niczego nie znajduję. Wszystko robię w ogromnym pośpiechu, mało starannie, trochę jakbym był pijany szczęściem, że kanion wypuścił mnie ze swoich skalnych objęć.

Wracam  poszukać możliwości powrotu do Tomka. Pokonanie kilometrowego odcinka rzeki pod prąd do miejsca, w którym zszedłem ze zbocza kanionu kończy się niepowodzeniem. Nurt jest zbyt silny, aby płynąć w górę rzeki. Skały kanionu wyglądają i pięknie, i strasznie.

Stoję chwilę pod kilkumetrowym wodospadem. Zimna woda przynosi ochłodę i orzeźwienie. Piję kilka łyków. Nieważne, że niefiltrowana. Muszę pić. Może Tomek zejdzie do mnie – myślę zrezygnowany. On ma łączność ze światem zewnętrznym, maczetę, ogień i tabletki do utylizacji wody. Jeśli dziś lub jutro znajdę łódź, a on nie zejdzie do soboty, płynę bez niego – postanawiam.

 

Piątek, 11 listopada 2011, Raudal Tiburon


Noc spędzam pod skałą. Nad ranem słyszę wesołe krzyki wydr olbrzymich. Mam wrażenie, że szydzą ze mnie. Obserwuję też walkę dwóch ptaków. Powoli oswajam się z dziczą. Czuję się częścią otaczającej mnie przyrody, dzieckiem planety.

W pobliżu mojego legowiska znajduję gumiaki ucięte za kostkami. Są podpisane imieniem i nazwiskiem. Bardzo mnie to rozśmiesza. Nie czuję już żalu do partnera, że nie chce sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku. Każdy z nas ratuje się po swojemu, tak jak nakazuje nam instynkt. On ma przewagę technologiczną w postaci telefonu satelitarnego. Domyślam się, że postanowił szukać pomocy z zewnątrz i znad kanionu nie zejdzie.

Kanion Tiburon i zaznaczone punkty, w których przebywali uczestnicy wyprawy


Decyduję, że skoro zaryzykowałem i wpłynąłem do gniazda szerszeni, to teraz sam muszę stąd wyjść. Partner mi nie pomoże, a o pomoc z zewnątrz prosić jest za wcześnie. Zresztą jak? Jestem zdany na siebie. Nie zamierzam się poddać. Od rana buduję tratwę. Tnę bieliznę na paski, szukam lian do wiązania drewnianej konstrukcji i znoszę nadające się do budowy drewniane bale.

Tego dnia udaje mi się zrobić połowę konstrukcji. Każdy ruch to utrata energii. Staram się oszczędnie gospodarować siłami. Ciężkie bale, które normalnie dźwigałbym bez wahania, tym razem zostawiam na swoim miejscu. Koło południa robię sobie przerwę i idę w kierunku kanionu sprawdzić czy nie nadchodzi Tomek. Na lewym brzegu słyszę ryk jaguara. Zawracam.

W drodze powrotnej widzę sylwetki dwóch zwierząt na półce skalnej, gdzie znajduje się moje obozowisko. To kapibary. Skaczą do rzeki i odpływają, kiedy zbliżam się na odległość około dziesięciu metrów. W nocy przychodzi potężna burza tropikalna i zalewa moje leże pod skałą. Zziębnięty czekam aż nastanie świt.

 

Sobota, 12 listopada 2011, Raudal Tiburon


Rano nie ma już na brzegu mojej tratwy. – No fajnie – myślę sobie. Teraz nie mam ani tratwy ani majtek.

To zły znak. To znaczy, że jestem coraz słabszy. Nie zabezpieczyłem dobrze tratwy, zakładając, że pogoda się nie załamie. Muszę zacząć przewidywać pesymistyczne scenariusze, bo na razie jestem w „dupie”.

Udaję się na poszukiwanie tratwy w dół rzeki, tym razem kilometr, może dwa dalej niż w czwartek i nie dowierzam własnym oczom: widzę jakiś niebieski kształt w dole rzeki. To ponton, który na skutek ulewy został wypluty przez kanion! A może była tam już w czwartek, ale go nie zauważyłem?

Płynę do pontonu jak szalony i… mijam się z nim, bo nagle zawraca pod prąd. Druga próba jest udana. Najpierw chwytam linę i oddycham ciężko kilka minut. Zieleń lasu wokół wiruje mi przed oczami. Serce wali mi jak młot. Adrenalina buzuje.

Wylewam wodę, sprawdzam co zostało do jedzenia – są tylko dwie puszki mielonki, reszta zapasów leżała w wodzie trzy dni i nie nadaje się do spożycia. Najważniejsze, że są wiosła mocno przywiązane linami.

Nie wiem co robić. Wracać po Tomka czy ratować siebie? Przedzieranie się do niego zajmie mi co najmniej cztery godziny w jedną stronę i cztery w drugą. Prawie cały dzień. O ile w ogóle dam radę. Jeden dzień przedzierania się przez kanion to utrata energii równa dwóm, może nawet trzem dniom spokojnego wiosłowania. Przede mną sześć dni wiosłowania. Dodatkowy dzień na pokonanie kanionu Gamitana.

Nie jadłem od środy rano, jest sobota rano. Mam dwie puszki mielonki. To bardzo chłodna i egoistyczna kalkulacja, z którą nie czuję się dzisiaj dobrze. Chwytam za wiosło. Muszę się ratować. Jeśli dotrę do wioski to sprowadzę pomoc dla Tomka. Jeśli nie, to przynajmniej powalczę jeszcze kilka dni.

Cztery dni temu nie mogłem patrzyć na wiosło, teraz jest dla mnie jak najcenniejsza relikwia. Wiosłuję całą sobotę, sprawdzając co chwila zmianę pozycji na moim gpsie. Postęp jest duży, ale cały czas płynę na północny-wschód, więc nie zbliżam się do celu w linii prostej. Kiedy rzeka zmieni kierunek na południowy–wschód, zacznę się znacząco zbliżać do Araracuary.

Zasypiam w łodzi na kamienistej plaży, gdzie znajduję kilka bardzo starych śladów ludzkiej obecności. Wreszcie mogę się wyspać, bo w nocy nie pada. Co najważniejsze, mam liny, którymi mogę się przykryć i jest mi ciepło! Podnosi mnie to na duchu. Zostało mi 60 kilometrów w linii prostej do Rio Caqueta. Po rzece będzie koło stu kilometrów, bo odcinek za kanionem Gamitana jest prosty. Bateria w gpsie pada.

 

Niedziela, 13 listopada 2011, gdzieś na rzece Yari


Niedziela to czwarty dzień od rozstania z Tomkiem. Wiosłuję od świtu. Nie można tracić czasu. Około południa zatrzymuję się na drzemkę, cumując łódź przy brzegu. Muchy tak dokuczają, że postanawiam płynąć dalej.

Przede mną na siedzeniu Tomka leży ostatnia puszka z mielonką, ale mówię jej, że wcale nie jest taka dobra jak myśli. Co chwila wydaje mi się, że słyszę warkot silnika motorówki i powtarzam sobie, że tak już jest od pięciu dni. Nic tylko uporczywy dźwięk silnika motorówki…

Tym razem jednak to nie złudzenie. Słyszę zbliżające się helikoptery i za chwilę nad moją głową pojawia się jeden black hawk, potem drugi, a w górze wysoko nad nimi widać samolot zwiadowczy. Po chwili odlatują. Zabieram się do wiosłowania. Dwie minuty później wracają. Staję na łodzi i daję im znaki.

Nie jestem pewien czy mnie widzą. Sam nie wiem jak zareagować. Nie mam pojęcia czy Tomek jest w helikopterze, czy dopiero po niego lecą.  Widzę żołnierza wyłaniającego się ze śmigłowca i robiącego przed zejściem w dół znak krzyża. Wiosłuję na środek rzeki, żeby ułatwić im wciągnięcie mnie.

Stalowy anioł kolumbijskich sił powietrznych wisi około dwudziestu metrów nad moją głową. Zniża się i wtedy moja łódź jak odrzucona potężnym kopniakiem leci gdzieś w kierunku brzegu.

Wpadam do wody i po chwili podpływam do żołnierza. Splecieni w mocnym uścisku unosimy się w górę.  Jeszcze chwila wirowania w wodno-powietrznym kokonie pod helikopterem i cała załoga przebija mi piątki. Jest euforia!

Maciej Tarasin w helikopterze kolumbijskich sił zbrojnych


W helikopterze siedzi Tomek. Jest mocno przygnębiony. Nie mamy czasu na dłuższą rozmowę, bo jeden z żołnierzy chwyta mnie za ramię i pyta: „Tylko dwóch was było?”. Tak, tylko dwóch. – Wracamy do bazy – rozkazuje dowódca helikoptera.

Jakiś czas potem spytałem się Tomka, dlaczego nie zszedł sprawdzić, co się ze mną stało. – Bałem się węży, myślałem, że się utopiłeś – odpowiedział.

Rio Yari okazała się podstępną rzeką. Na długości przeszło sześciuset kilometrów usypiała nas swoim leniwym biegiem, aby pod koniec pokazać swoją piekielną moc. Kolumbijczycy pokazali później całemu światu w telewizyjnych relacjach, że stalowe anioły mogą dawać życie zamiast zbierać żniwa śmierci. Niesienie pomocy drugiemu człowiekowi jest wyrazem najwyższej szlachetności.

Kolumbijscy żołnierze byli niesamowici. Profesjonalni i przyjaźni. Nigdy nie zapomnę ich życzliwości, uśmiechów i żołnierskiej zupy z dużym kawałkiem wołowiny w kantynie w Araracuarze. Nie zapomnę, że zamiast kroplówki dali mi piwa i na zawsze zapamiętam tajemniczy uśmiech generała witającego nas na lotnisku w Villavicencio. Gracias Colombia!

 

 

Drukuj PDF