niedziela, 27 marca 2016

Chcę spróbować więcej

Łukasz Supergan
Łukasz Supergan w drodze do Santiago de Compostela (fot. www.lukaszsupergan.com)


Łukasz Supergan. Podróżuje, fotografuje. W 2004 roku jako pierwsza osoba solo przeszedł Łuk Karpat (93 dni wędrówki, 2200km). W 2009 roku zdobył, również samotnie, 13 czterotysięczników alpejskich w 28 dni. W latach 2011-2012 odbył dwuletnią wędrówkę po Azji wraz z Oleksandrą Nikiel. W 2013 przeszedł samotnie z Warszawy do Santiago (108 dni, około 4 tys. Km) i w tym samym roku po raz drugi, znów solo, Łuk Karpat (tym razem 65 dni). W styczniu 2014 roku wyruszył na samotną zimową wędrówkę najdłuższym górskim szlakiem Słowacji – Szlakiem Bohaterów Słowackiego Powstania Narodowego (Cesta Hrdinov Slovenského Národného Povstania). Liczący 841 kilometrów czerwony szlak wiedzie przez 14 słowackich pasm górskich.

O wyprawie na Słowację czytaj w tekstach: Przez zimowe Karpaty.

 

Forum Extremum: Lubisz ryzyko?
Łukasz Supergan: To zależy. Na pewno nie poszedłbym solowo na trudną drogę wspinaczkową. Taką, która mogłaby mnie przerosnąć.
Ryzyka, w sensie bycia na krawędzi życia i śmierci, raczej nie lubię. Nie wyjeżdżam w góry po to, żeby próbować się zabić. Lubię pokonywać trudności, ale nie walczyć o życie.
Jasne, zdarzały mi się momenty – i to paradoksalnie nie w trakcie wspinaczek – tylko podczas wędrówek górskich, gdy czułem, że dochodzę to limitu.

Chodzi o trudności wytrzymałościowe?
Też. Albo terenowe. Czasem wystarczy głupia pomyłka. Na przykład kiedyś wchodziłem na jakąś górę w północnej Rumunii. Nie byłem w stanie znaleźć ścieżki. I musiałem dojść do grani, a to, co mnie od niej dzieliło, to pas kosodrzewin. Czterometrowych! Dystans około 200 metrów pokonywałem przez jakieś dwie godziny. Czołganie się pod kosodrzewiną albo na szczytach tej plątaniny. Temperatura była bliska zera i padał deszcz. Byłem kompletnie przemoczony i z ponad 20-kilogramowym plecakiem. Miałem więc czasem takie wrażenie, że zaraz zabraknie mi sił, zaraz się poddam, po prostu zawisnę na tej kosodrzewinie i znajdą mnie sępy.

Podczas przejść Łuku Karpat miałeś momenty, gdy chciałeś zrezygnować?
Nie. Aż tak to nie.

Zdarzało się na przykład, że skracałem sobie drogę. Podczas tegorocznego przejścia Łuku tak było. Zabrakło mi pieniędzy. I wiedziałem, że może mi zabraknąć „pałera”, żeby wejść na najwyższe szczyty Słowacji. Szedłem od strony Babiej Góry. Ominąłem Małą Fatrę, mimo, że to niewysokie góry – około 1700 m n.p.m. Ale droga w tych warunkach, a była późna jesień, mogłaby być trudna. I rzeczywiście rezygnowałem. Szedłem przez przełęcze, zamiast przez szczyty.

Zdarza się, że wybieram łatwiejszy wariant, po to żeby nie skasować całego przedsięwzięcia. Wychodzę z założenia, że czasami trzeba przegrać małą bitwę, ale wygrać coś większego.

Napisałeś na swojej stronie internetowej, że pierwszy Łuk Karpat to był przełom w twoim życiu. Dlaczego?
Pierwsze moje przejście Łuku Karpat było rzuceniem siebie na głęboką wodę. Miałem małe doświadczenie. Wcześniej chodziłem głównie po polskich górach, od schroniska do schroniska, z plecakiem, często w grupie. Z reguły ktoś znał drogę lepiej ode mnie. Weekendowa turystyka.

A dlaczego to był przełom? Pierwsza sprawa, o której właśnie wspomniałem, to fakt, że wcześniej byłem turystą jeżdżącym głównie w grupie. Dopiero po przejściu Łuku mogłem powiedzieć, że z jednej strony pokonałem siebie, swoje słabości, a z drugiej – zdobyłem doświadczenie. Z weekendowego średniozaangażowanego turysty stałem się turystą doświadczonym.

Po przejściu Łuku zainteresowałem się górami wyższymi. W roku, w którym zrobiłem Łuk, zrobiłem też kurs skałkowy, rok później – taternicki. Wsiąkłem w tematykę gór dużo bardziej.
Ostatnia rzecz – przejście Karpat zadecydowało o tym, że jestem sam. Świadomość, że moja dziewczyna na mnie czeka, była dużym obciążeniem. Dla niej też skończyłem tę wyprawę dużo wcześniej. I rysa, która wtedy między nami powstała, była jednym z powodów,dla których się rozstaliśmy. Gdyby nie Karpaty, być może miałbym teraz żonę i dzieci.

Ta wyprawa pchnęła mnie dużo głębiej w góry.  Pokazała mi sposób życia, którym teraz żyję. Czyli życie niezależne, życie górami, przygodą, podróżami.

Głębiej w góry, czyli alpejskie czterotysięczniki. Jak się do tego przygotowywałeś?
Stwierdziłem, że chcę spróbować czegoś więcej.  Kurs na ściance, kurs skałkowy na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i kurs taternicki. Robiłem też przeszkolenie zimowe organizowane przez Klub Wysokogórski. Te czterotysięczniki nie wymagały jednak kolosalnych przygotowań, bo nie było tam właściwej wspinaczki. Były to drogi, które jest w stanie przejść turysta obeznany z górami zimą. Myślę, że ktoś, kto nigdy się nie wspinał, ale zrobił kurs turystki wysokogórskiej zimą, mógłby pójść na każdą z tych gór.

Za to intensywnie przygotowywałem się logistycznie – które szczyty wybrać, którymi drogami wejść, z których punktów startować. Wyszło mi 13 szczytów. Na niektóre, wcześniej zaplanowane, nie udało mi się wejść – choćby Matterhorn. Zabrakło czasu. Za to wskoczył inny szczyt – niezaplanowany.

Miałem trzy bazy w trzech dolinach w Szwajcarii oraz jedną we Francji. Z nich startowałem. Ważne było też zaplanowanie jedzenia, bo cały jego zapas  na miesiąc miałem ze sobą.
Lubię dobrze zaplanowane improwizacje. Lubię być dobrze przygotowany, ale zakładam, że na miejscu może okazać się coś innego, czegoś ciekawego się dowiem, wybiorę inną drogę. To się tyczy nie tylko wspinaczki, ale ogólnie wyjazdów.

Na wszystkie te szczyty wszedłeś bez asekuracji?
W gruncie rzeczy tak. Miałem jakiś sprzęt. Na dwie drogi wziąłem linę, żeby się przyasekurować. Na jednym z nich sprzęt rzeczywiście się przydał. Allalinhorn– stosunkowo niski czterotysięcznik w Alpach Walijskich, w południowej Szwajcarii. Ale głównie polegałem na równowadze: kijek, czekan plus zmysł równowagi. Te wszystkie drogi nie są zbyt „powietrzne”.

Napisałeś na blogu, że miłe spotkania z ludźmi pchają do przodu. A gdy jesteś w górach sam to, co cię pcha do przodu, co dodaje energii?
Takie spotkania dodawały mi energii podczas drogi do Santiago. W Karpatach też zdarzają się fajne spotkania z pasterzami lub turystami, gdzieś w środku gór.

A poza spotkaniami, co pomaga mi w górach? Chyba nie ma nic takiego, co mogłoby pomóc. Jeśli jest się samemu, to po prostu trzeba uruchomić wewnętrzną motywację, siłę i spryt – spryt w odnajdowaniu drogi, umiejętności nawigacyjne, umiejętność utrzymania ciepła i tak dalej.

Wolisz jeździć sam?
To daje wolność. Niby wolność można odnaleźć w drugim człowieku. Ale lubię chodzić sam. Lubię chodzić w swoim rytmie. Kiedy jestem zmęczony – nikt mnie nie pogania. Kiedy jestem pełen energii –  nikt nie musi mnie doganiać.

Zabrzmi to jak paradoks, ale jeśli jesteś pewna swoich sił, to lepiej pójść samej, niż z niesprawdzoną osobą.

Na tym drugim, tegorocznym  Łuku Karpat nie było żadnego momentu dramatycznego, było całkiem spokojnie. Cały czas miałem poczucie, że kontroluję sytuację i wiem co robię. W momencie, kiedy miałbym drugą osobę, to nie byłoby to już takie pewne.

Jeśli bierzesz kogoś mniej doświadczonego – cały czas musisz o niego dbać.

To jest obciążenie?
Może nie obciążenie, ale pytanie czego chcesz w górach. Jeżeli celem jest zrobienie czegoś razem, to możesz się godzić na drobne niedogodności. Ale ja, w swojej naturze, nie mam potrzeby towarzystwa. Jestem samotnikiem, również życiowo, i lubię to. Logiczne, że w góry idę sam.

Poza tym samemu można odnaleźć taką umiejętność skupienia się. Dlaczego fajnie było iść cztery  tysiące kilometrów do Santiago? W pewnym momencie wpadasz w taki stan medytacyjny. Rytm kroków pewnie to powoduje. To jest jak śpiewanie mantry czy odmawianie różańca. I pewnie dlatego ludzie chodzą na pielgrzymki.  Z drugą osobą to nie byłoby możliwe.

Jednak na swojej stronie i na forach dzielisz się wieloma praktycznymi poradami.
Kiedyś sporo udzielałam się na forach, bo myślałem, że można zmienić czyjś punkt widzenia. Teraz już w to nie wierzę… Piszę głównie na własnym blogu. To jest coś bardziej trwałego.

Rodzaj misji?
Ostatnio na blogu był na przykład praktyczny wpis o jedzeniu na wyprawę. Zaskoczyło mnie, jak duży był odzew. Mimo, że to były bardzo proste porady. Na śniadanie jedz owsiankę, a na obiad na przykład kuskus. Okazało się, że zebranie tego wszystkiego do kupy było bardzo pomocne dla ludzi.

Wydaje mi się, że tego typu informacji wcale nie ma aż tak wiele w internecie.
Rzeczywiście nie znalazłem podobnego tekstu. Dlatego fajnie pisać bloga. Tak naprawdę piszę go, żeby dawać ludziom inspirację. Pomimo, iż lubię podróżować sam, to jednak lubię też inspirować innych. Po wędrówce do Santiago na pokazach slajdów podchodzą ludzie i mówią, że chcieliby coś takiego zrobić, niekoniecznie całą tę trasę, ale może coś krótszego. To jest fajne. Jest się wtedy dla ludzi… hmmm…

Guru?
Może nie guru. Po angielsku nazywa się to „agent of change”. Po prostu inspirujesz ludzi do zmiany. Pisząc bloga, chcę pokazać, co można zrobić. To nie tylko porady praktyczne. Piszę czasem też o tym co się dzieje w mojej głowie. Chcę pokazać w ten sposób, że chodzenie samemu nie musi być niebezpieczne. Pokazać jak podróże zmieniły mnie, psychicznie, wewnętrzne.

Po co to wszystko robisz?
Żeby podobać się kobietom (śmiech).

A tak naprawdę, to nie wiem. Jest kupa dobrych odpowiedzi na to pytanie. Lubię góry, chodzę w nie od ponad 20 lat. Znajduję tam wolność, kontakt z przyrodą, ładne widoki, te sprawy.
Trzeba też rozdzielić: podróże i góry. Bo to są różne powody, dla których to robię.

Podróżuję po to, by zrozumieć. Zrozumieć innych ludzi, inną kulturę i spojrzeć na świat innymi oczami. Myślę, że na tym powinno polegać podróżowanie. Nie na kolekcjonowaniu widoków czy odhaczaniu listy…

Z Lonely Planet?
Eee… Lonely Planet… Boże… Trzeba pojechać do Indii czy Tajlandii żeby zobaczyć na czym polega na ta religia, bo to już religia… Ale nie chcę mówić o Lonely Planet. Odhaczanie to jakaś wycieczka i tak naprawdę nic z tego nie ma.

Natomiast jeśli chodzi o góry, to właściwie nie ma dobrej odpowiedzi..

Mówisz, że chodzi o kontakt z przyrodą, widoki. Ale można posiedzieć w schronisku i też są widoki przez okno. A to co robisz, wygląda jakbyś chciał sobie dokopać. Te tysiące przemaszerowanych kilometrów…
Chyba nie. Nie mam takiej motywacji. Jeśli chciałbym się zniszczyć fizycznie, to może by to było to, o czym mówiliśmy wcześniej – dochodzenie do krawędzi życia i śmierci. Ja lubię robić trudne rzeczy. Może jest też w tym trochę sprawdzenia siebie, podbudowania siebie, stwierdzenia: „No ja nie dam rady?”.

A potem już trzeba?
Tak, podjęło się decyzję, to już trzeba.

Chyba najlepsza odpowiedź jest taka, że w górach czuję się wolny. Wolność jest dla mnie jedną z ważniejszych wartości w życiu. Ale to nie jest pełna odpowiedź.

Co to znaczy czuć się wolnym?
Najprostsza odpowiedź byłaby taka, że wolność to brak ograniczeń i robienie tego co się chce. Chociaż góry ograniczają – na przykład nie można pójść prosto, bo jest przepaść, trzeba wybrać bezpieczniejsza drogę. Do gór trzeba się dopasowywać. Mimo to, jest w tym wolność. Na swojej pierwszej stronie internetowej napisałem kiedyś: „Idę w góry i mam wrażenie, że wszystko wraca na swoje miejsce”. Jest tak, że w górach pewne rzeczy się upraszczają.

Tutaj masz milion spraw do załatwienia, poczynając od zakupów, a kończąc na wielkich zobowiązaniach finansowych czy osobistych. A w górach wszystko ulega uproszczeniu. Życie sprowadza się do prostych rzeczy, do najbardziej prostych potrzeb. I myślę, że to jest właśnie pociągające. Nie musisz poddawać się kieratowi, który tutaj jest. Zdzierasz tę otoczkę i zostaje to, co najważniejsze.

Czy jedną z motywacji jest bycie pierwszym?
Tak, czasami!
To znaczy, gdy jechałem z Olą Nikiel do Azji, wiedzieliśmy, że tam żadnych rekordów nie będzie. Gdy szedłem do Santiago, wiedziałem, że jest to trasa, której nie pokonało zbyt wiele ludzi. Nie znam nikogo osobiście, ale czytałem o dwóch lub trzech osobach, które to zrobiły.

Polacy?
Tak. To były osoby, które wyszły gdzieś z Polski i doszły do Santiago. Ktoś zaczynał z Wielkopolski, ktoś z Głogowa. A jedna dziewczyna z Ogrodników, więc ona musiała machnąć około 4500 kilometrów. Tylko ona akurat nie była Polką.

Można powiedzieć, że niewiele osób to zrobiło. Jednak w przeszłości, w średniowieczu, pielgrzymi szli do Santiago od progu swojego domu. Taki pielgrzym miał drogę o wiele dłuższą i trudniejszą niż współcześnie. Niekiedy był to biedak, żebrak. A mimo to szedł przez całą Europę. Co więcej – wracał tą sama drogą do domu. Dziś nie ma w ogóle porównania z tamtymi ludźmi. Oni wędrowali nawet przez rok.

Co do Łuku Karpat – tak, były myśli, że to będą pierwsze, może najszybsze przejścia.

Ale jest trochę tak, że jeśli podczas wyprawy zalęgnie się myśl, że dostaniesz za to, co właśnie robisz Kolosa lub inne medialne wyróżnienie, i jeśli poddasz się tej myśli, to już coś złego się dzieje. Bo wtedy tempo zaczynasz poddawać jakiemuś dyktatowi zewnętrznemu. Jeśli ma być osobiste doświadczenie, to nie można dać się temu skusić.

Innych nie chcę oceniać. Są ludzie, którzy wchodzą na szczyty jako pierwsi i to jest postęp. O to chodzi w alpinizmie, himalaizmie, że są pierwsze wejścia. Ale jeśli to ma mieć wymiar chorobliwej ambicji, jeśli ktoś wchodzi tylko po to, by być pierwszym,  to według mnie słaba motywacja.

Gdy szedłem po raz pierwszy na Łuk Karpat, przygotowywałem się trzy lata. Na rok przed marszem mój kolega powiedział, że zrobi tę trasę samotnie. I wiedziałem, że jeśli mu się uda, będzie pierwszym człowiekiem, który zrobi ją solo. Zapytałem wtedy siebie – co z tym zrobię? I odpowiedź była: Nic.

Wymyśliłem tę wyprawę w całości sam. W trakcie szykowania zorientowałem się, że ktoś już przeszedł Łuk przede mną. Cieszę się, że sam wpadłem na ten pomysł i dopiero potem okazało się, że już ktoś przeszedł Łuk i to nie jeden człowiek.

Za pierwszym razem myślałem, ze fajnie będzie, jeśli będę pierwszy. Ale nie było to najważniejsze. Liczyło się, że po prostu to robię.

W tym roku było tak samo. Zaplanowałem tę wyprawę na lekko i na szybko. Bagaż miałem dwa razy mniejszy, tempo o jedną trzecią szybsze – doszedłem w dwa miesiące zamiast trzech. Ale gdy zobaczyłem, że nie wyrabiam tempa, które założyłem i wiedziałem, że ten potencjalny rekord mi ucieka, nie cisnąłem na siłę. Powiedziałem sobie, że będę szedł w swoim rytmie i tyle ugram, ile mi się uda. Nie chciałem dojść do Bratysławy i umrzeć.

Podobnie z drogą do Santiago. Planowałem to przejść w trzy miesiące. Wyszły prawie cztery. Ale chciałem mieć jak najwięcej z tej drogi, z samego przeżycia drogi, ze spotkań z ludźmi, z obserwacji.
Innych nie oceniam. W ubiegłym roku trzech Polaków zrobiło Łuk Karpat w rekordowym czasie, spływając Dunaj kajakami. Podczas pokazów slajdów, ale również i przez maile, zgarniali opier…  od tak zwanych „prawdziwych turystów”. „Po co biegacie po górach, to w ogóle nie jest przeżycie górskie, nie czujecie mistyki gór”. Podzielili się ze mną tymi opiniami. A ja pomyślałem: „Chrzanić wszystkich prawdziwych turystów”.

Jeżeli robisz coś, co lubisz, rób to i nie zważaj na innych. To twoje przeżycia i nie ważne, co o tym myślą inni. Przebiegli Karpaty i co, zrobili komuś krzywdę? Nie.

Wydałeś własnym sumptem książkę, ale sprzedajesz ją przez swoją stronę internetową za „co łaska”, nie ustalając sztywnej ceny. Takie rozwiązanie sprawdziło się?
Sprawdziło się.

Ludzie kupują, choć nie narzucasz im ile mają zapłacić?
Nie nazwałbym tego kupowaniem, tylko dotacją. Dzięki temu sfinansowałem ubiegłoroczne przejście Łuku Karpat. Myślałem, że książkę będzie chciała ściągnąć  masa osób, ale za grosze. Stało się zupełnie na odwrót. Książkę ściągnęło mniej niż 200 osób, ale wpłacając całkiem sensowne kwoty, 10-20 złotych.

Przez ostatnie trzy lata w zasadzie nie było Cię w domu. Jakie jest Twoje źródło utrzymania?
Głównie z oszczędności. Po powrocie z Azji trochę pracowałem na wysokości. Te pieniądze zarobione na wysokości starczyły mi na dotarcie do Santiago.

Według jakiego klucza dobierasz sobie cele wyjazdów?
Nie mam klucza. Czasami coś przykleja mi się do mózgu i nie daje spokoju. Tak było z Santiago. Wracając z Azji czytałem książkę Paolo Cohelo, choć nie był to słynny „Pielgrzym” i tam znalazłem drobną wzmiankę o Santiago. Sprawdziłem , co to za miejsce. Półtora roku  temu nie wiedziałem co to jest Santiago de Compostela. I to było „Wow”. 800-kilometrowy szlak przez Hiszpanię. Potem pomyślałem, że można by zobaczyć całą Europę, nie tylko jeden kraj. Myśl o Santiago mną zawładnęła, nie potrafiłem myśleć o niczym innym, nie mogłem się na niczym skupić. Podjąłem decyzje: Idę.

W przypadku Łuku Karpat to była myśl: „Co jest za granicami Polski?”. W przypadku Azji – zobaczyłem w „Polityce” mapę z Jedwabnym Szlakiem. Nie ma więc klucza. Mam za to zeszyt z listą rzeczy, które chciałbym zrobić.

Czy możesz zdradzić coś z tej listy?
Chcę wrócić w góry Azji Centralnej. Ale kiedy to będzie, nie wiem. Zależy to między innymi od tego, czy uda mi się znaleźć jakąś pracę. Czy odbiję się finansowo.

Chciałbym wejść na jakiś siedmiotysięcznik. Jednak nie w stylu oblężniczym: co dwa tygodnie zakładać kolejny obóz, a potem ostatkiem sił wdrapać się na szczyt. Raczej ma to być coś przyjemniejszego i ambitniejszego zarazem. A może w ogóle coś mi odbije i zrobię jakieś pierwsze polskie wejście.

 

rozmawiała: Joanna Mostowska

 

 

Drukuj PDF