piątek, 05 sierpnia 2016

Dobrze działająca maszynka

28 listopada Jakub Radziejowski i Marcin Tomaszewski weszli jako pierwsi Polacy zachodnią ścianą (drogą Ragni Route) na Cerro Torre. Cały rejon słynie z kapryśnej pogody i silnych wiatrów, które pokrywają skały charakterystycznym szronem. Ragni Route to jedyna droga prowdząca na Cerro Torre od zachodu i jedyną z dwóch klasycznych dróg (pozwalających wspiąć się bez sztucznych ułatwień) prowadząca na wierzchołek. Droga słynie z niespotykanych formacji śnieżno-lodowych. Wspinacze muszą pokonywać lodowe kominy, a czasem kopać transzeje w pionowych śniegach. Ragni Route wytyczyli w styczniu 1974 roku czterej włoscy alpiniści: Daniele Chiappa, Mario Conti, Casimiro Ferrari i Pino Negri. Do obecnego sezonu wspinaczkowego (do listopada 2012) droga doczekała się około 20 przejść. Od listopada do pierwszych dni stycznia 2013, ze względu na wyjątkową pogodę, a przede wszystkim doskonałe warunki panujące w ścianie, Ragni Route przeszło ponad 30 zespołów. Tylko 25 grudnia 2012 - dziewięć. Wejście na Cerro Torre, ze względu na nimb trudno dostepnej góry, jest marzeniem wielu alpinistów.

Forum Extremum: Nie chciał Pan rozmawiać. Mówił Pan, że nie ma o czym mówić.
Jakub Radziejowski: Najciekawiej jest wtedy, gdy jest nieudana wyprawa lub element walki o życie – i wtedy jest o czym mówić.

Dlaczego wtedy jest najciekawiej?
Są jakieś emocje! Coś się dzieje! A jak jest sytuacja, że przyjeżdżasz, masz okno pogodowe, dobre warunki w ścianie, mocnego partnera, wchodzisz na szczyt, zjeżdżasz z niego, wracasz... Załatwiliśmy wejście na Cerro Torre w ciągu 4–5 dni od przyjazdu, co mi się wcześniej nigdy w życiu nie zdarzyło, może poza Tatrami.

Nie zdarzyło się nic mrożącego krew w żyłach? Dziabka się nie złamała?
Nie.

Rak się nie wypiął?
Nie, nie.

Nie było żadnego lotu?
Podstawowa zasada – w lodzie się nie lata, więc na tym Cerro Torre nie mogliśmy sobie pozwolić na latanie. Mieliśmy dwa dni pięknej pogody, świetne warunki w ścianie. Właściwie wszystkie śruby, które wsadzaliśmy były dobre. Może było 5–8 metrów ryzykownego terenu gdzieś w środku ściany, ale tak naprawdę on nie był trudny. Myślę, że trafiliśmy po prostu na najlepsze możliwe warunki na tej ścianie.

Cerro Torre od zachodu (fot. Jakub Radziejowski/Marcin Tomaszewski)

Czyli nie było nawet jednego momentu, kiedy się Pan bał?
Zawsze się boję w górach. Ale tym razem miałem niezwykle mocnego partnera. Moim zdaniem Marcin Tomaszewski jest najlepszym polskim alpinistą po 1989 roku. Oczywiście są różni znakomici wspinacze w Polsce. Nie chcę robić rankingu, ale jeśli chodzi o bilans nowych dróg poza Polską, jeśli chodzi o moc... Trudno mi sobie wymarzyć lepszego partnera i w związku z tym miałem cały czas przekonanie, że...

Wyciągnie Pana z wszelkich kłopotów?
Nie. Nie, że wyciągnie. Podczas wchodzenia miałem poczucie, że on jest maszyną, którą ja dobrze uzupełniam i jeśli nie przyjdzie jakieś dramatyczne załamanie pogody ani nic niespodziewanego się nie stanie, to wszystko będzie działać tak jak trzeba. Głupio o tym mówić, ale to tak jest, że jeśli maszyna (w znaczeniu zespołu) działa dobrze, to właściwie nie ma o czym gadać – sprawne działanie, wspinanie, świetne warunki...

Jak tak Pana słucham, to dochodzę do wniosku, że to pierwsze polskie przejście Ragni Route na Cerro Torre to nuda jakaś.
No właściwie tak... Ktoś kiedyś powiedział, a może gdzieś przeczytałem, że wspinanie to w 90  procentach nuda przerywana krótkimi spazmami paniki, a tutaj paniki nie było... To jest na swój sposób zabawne, że ta ikoniczna góra, na której prawdopodobnie najbardziej mi w życiu zależało, poszła mi tak łatwo. Dużo łatwiej, niż niejeden o wiele mniej trudny szczyt. Jak to porównam z wyprawą sprzed niecałych dziewięciu lat, gdy byliśmy w Patagonii, gdy o wszystko straszliwie walczyliśmy, bo źle działaliśmy strategicznie i taktycznie, a mimo to udało nam się zdobyć dwa szczyty...

To może proszę opowiedzieć, jak wejść na najważniejszą w życiu górę, w rejonie słynnym z kapryśnej pogody, w takim tempie i stylu.
Jakoś w okolicach wakacji Marcin do mnie napisał z pytaniem jakie mam plany. Zaczęliśmy się dogadywać, a w sierpniu zdecydowaliśmy, że spróbujemy pojechać na jesieni. Potem było szybkie zbieranie pieniędzy. Na początku myśleliśmy o nowej drodze, gdyby były warunki. Z tym, że celem była też zachodnia ściana – ona nie miała polskiego przejścia.

W ścianie Cerro Torre (fot. Jakub Radziejowski/Marcin Tomaszewski)

Nowa droga na zachodniej ścianie?
Na północno-zachodniej, troszeczkę na lewo od Ragni Route. To był pomysł Marcina, on wypatrzył linię. Z dwóch powodów się tam nie wbiliśmy. Po pierwsze potrzebowalibyśmy co najmniej czterech dni porządnej pogody, bo tam jest po prostu trudniej, a po drugie – było za późno. Trzeba by zimą przyjechać, czyli naszym latem, dlatego że tam się bardzo sypie, tworzą się nawisy, grzyby śnieżne z których w obecnych temperaturach sypie się lód.

Ale ten wyjazd od początku był ustawiony na listopad?
Tak, moim zdaniem warunki na tę drogę to tylko listopad, względnie pierwsza połowa grudnia. Jak po południu wchodzisz w tę ścianę, to świeci słońce, wszystko się sypie. Jak już się zdecydowaliśmy, były pieniądze, wiedzieliśmy kiedy dokładnie jedziemy, bilety były już zarezerwowane, to się okazało, że ktoś się wspiął tą ścianą i informował o optymalnych warunkach. Było więc dla nas jasne, że od razu jak przyjedziemy, to się wbijamy. Bez żadnej aklimatyzacji. Poza tym wcześniej zaobserwowałem, że jedyne przejścia na tej ścianie odbyły się właśnie na przełomie listopada i grudnia. Później, w styczniu, lutym już praktycznie przejścia się nie zdarzają, bo jest za ciepło. Tak się w dodatku złożyło, że jak wyjeżdżaliśmy, dostaliśmy informację, że okno pogodowe ma być zaraz.

Dojechaliście na miejsce, do Chalten…
Akurat jak przyjechaliśmy, skończyło się jednodniowe okno pogodowe. Pierwszego dnia po przyjeździe nie ruszyliśmy, bo mimo ładnej pogody wiał silny wiatr. Wiedzieliśmy, że ten wiatr się uspokoi za mniej więcej trzy dni. Okazało się więc, że możemy przespać spokojnie dwie noce, co było nam bardzo na rękę, bo jechaliśmy non-stop 46 godzin – 3 samoloty, 2 autobusy. Rozbiliśmy sobie podejście właśnie na dwa dni – jeden w totalnej niepogodzie. Doszliśmy wtedy na lodowcu Cerro Torre do miejsca biwakowego Niponino i tam postanowiliśmy poczekać do południa następnego dnia, kiedy pogoda miała się zacząć poprawiać. I faktycznie, około godziny trzynastej po południu zaczęło się przejaśniać.

Podeszliście wtedy pod zachodnią ścianę?
Tak. Przeszliśmy przez przełęcz Standhardt w masywie Torres, zjechaliśmy na drugą stronę trzema zjazdami i znaleźliśmy się w Circo de los Altares, czyli zatoczce w lodowcu, w Lądolodzie Patagońskim, pod zachodnimi ścianami masywu Torres.

I czekaliście do wieczora?
Przyszliśmy wieczorem. A na wspinanie wstaliśmy o pierwszej w nocy. Były gwiazdy, cisza. Ruszyliśmy. Potem już tylko trzymaliśmy tempo. Najpierw bez asekuracji, teren podejściowy w rakach i z czekanem, potem był łatwy teren mikstowy, ze 120 metrów, takie czwórkowe miejsca. Potem znowu łatwe podejście. Następnie z lotną zrobiliśmy ze 150-170 metrów lodu do około 70 stopni, do przełęczy.

Na słynnym grzybie (fot. Jakub Radziejowski/Marcin Tomaszewski)

Czy na Przełęczy Esperanza pojawiła się nadzieja, że wejdziecie na szczyt?
Nie… Na przełęczy już wiedzieliśmy, że jeśli nie stanie się nic niespodziewanego, to będziemy na piku. Od przełęczy zaczęło się wspinanie. Nie chcę używać określenia pionowe, bo to niebezpieczne (śmiech), ale powiedzmy 70 stopni przeplatane jakimiś bardziej stromymi odcinkami.

Dojście do miejsca zwanego „Elmo”.
Samo wejście na ten „Helmet” takie łatwe nie jest. Najpierw stromy odcinek, później przewinięcie do prawej i luźniejszy śnieg, gdzie nie dało się odpowiednio przyasekurować. To może nie był najtrudniejszy wyciąg, ale jedyne miejsce, gdzie było lekko ryzykownie.

Czyli zaczął się miękki śnieg, z czego Cerro Torre słynie.
I tam się właściwie skończył. Nie dało się dokładnie asekurować przez 8–10 metrów. Potem był kawałek łatwiejszego terenu, później część mikstowa, której fragmencik przeszliśmy z lotną, takie czwórkowe wspinanie. A potem zaczęły się tunele lodowe. To już było dobre wspinanie. Czuliśmy z Marcinem konkretny wysiłek. Później na Marcina wypadł kluczowy wyciąg, jeśli chodzi o siłę. Minimum 90 stopni i tu lód faktycznie był na tyle pionowy, że mógł się miejscami wybrzuszać...

Lód czy zmrożony śnieg?
Powiem tak, najgorszy lód, w jakim się człowiek może wspinać, to jest tatrzański lód. Nigdzie chyba gorszego na świecie lodu nie ma. Jest twardy, kruchy, powstaje z wody. W Alpach jest lód przeobrażeniowy, powstaje ze śniegu – jest bardzo plastyczny i przyjemny. A tutaj powstaje on chyba jeszcze trochę inaczej, częściowo jest to lód przeobrażeniowy, częściowo jest konsekwencją patagońskiej pogody, silnego zachodniego wiatru, przez który powstaje ten słynny patagoński szron, w którym się wspinamy. Mam wrażenie, że lód, ten którym myśmy się wspinali, był bardziej typu alpejskiego, czyli bardziej zbliżony do firnu, chociaż czasem też się kruszył, jak nasz wodny. Ale generalnie był dobry, każda nasza śruba była pewna. Nie było sytuacji żebyśmy się bali, że coś nie wytrzyma. Patagoński szron był wszędzie dookoła i na grzybie, ale tuż pod tym szronem, był ten lepszy lód, nadający się do wspinania.
Ten wyciąg Marcina był rzeczywiście mocno dający po bułkach i jak z plecakiem szedłem na drugiego, to myślałem, że mi ręce odpadną. Potem był łatwy odcinek, który sobie odrobinę utrudniliśmy i w końcu kilkoma wyciągami wylądowaliśmy pod grzybem.

Wiele wejść się kończy przed tym grzybem.
Rzeczywiście część przejść, zarówno kiedyś najpopularniejszą drogą, przez Kompresor, jak i od zachodniej ściany, kończyło się pod grzybem. Szczególnie w przypadku Kompresora ludzie czasem sobie zaliczali wejścia do końca headwalla, czasem bez wchodzenia na grzyb. Co oczywiście nie oznacza, że nie było wielu wejść również na tego grzyba. Od zachodniej ściany nasze przejście było 23 czy 24 przejściem w ogóle, od 1974 roku. Natomiast wejść pod grzyba, również od zachodniej ściany, było pewnie więcej. Tak naprawdę do 2008 roku było 10-12 wejść zachodnią ścianą. Potem się wysypały. Myśmy prawdopodobnie zrobili 4. wejście w tym roku.

Tunel szczytowy (fot. Jakub Radziejowski/Marcin Tomaszewski)

A później po was cały wysyp. W listopadzie i grudniu 2012 roku było łącznie 16 wejść, z czego chyba 9 tylko 25 grudnia!
W tym roku?

Tak podaje pataclimb.com
Nawet nie sprawdzałem tego. Czyli warunki były jeszcze. Coraz więcej tych przejść będzie, bo na Kompresora ludzie już nie będą chodzić. I może lepiej, bo tu jest sto procent wspinania, a nie przepinanie po nitach, jak było na Kompresorze.

O której byliście na szczycie?
Byliśmy między godziną 14:30 a 15. Całość zrobiliśmy w 12,5 godziny. Zaczęliśmy chyba 02:40.

Ekspresowe tempo.
W miarę sprawne. Wszystko zależy, skąd ten czas się liczy. Myśmy liczyli z płaskiego lodowca. Słoweńcy, którzy następnego dnia się wspinali, spali 150 metrów od Przełęczy Nadziei, czyli mieli ze 3 godziny wspinania mniej.

Jak Pan wycenia tę drogę?
Oficjalnie ma wycenę 90 stopni lód, M4. I co ja mam wycenić? Wydaje mi się, że mikstowego terenu trudniejszego tam nie było. Jeden wyciąg był – moim zdaniem – z lodem nachylonym pod kątem 95 stopni, ale to się może zmieniać z tygodnia na tydzień. Myśmy akurat trafili w taką konfigurację. Słoweńcy, którzy szli dzień po nas, też twierdzili, że momentami mogło być leciutko wywieszone. Ale przede wszystkim jest to klasyk tamtego rejonu. Może nie tyle, że miał dużo powtórzeń, ale to po prostu wyjątkowo spektakularna i piękna droga. W tych warunkach, w których myśmy szli, to nie jest moja ani Marcina najtrudniejsza droga, ale myślę, że najpiękniejsza.

Biorąc pod uwagę tę super pogodę i te liczne wejścia w tym roku, sądzi Pan, że bardziej mieliście szczęście, czy raczej byliście dobrze przygotowani?
Szczęście mieliśmy na pewno. Jedno drugiego nie wyklucza. Zespołów, które są w stanie wejść zachodnią ścianą na Cerro Torre jest na świecie dużo, ale bardzo dużo bardzo dobrych zespołów nie wchodziło na szczyt, bo trafiało na dużo gorsze warunki. Są ludzie, którzy zatrzymywali się pod grzybem i wracali kilka lat później, żeby go zaliczyć. A że nam to dosyć sprawnie poszło... Śmialiśmy się z Marcinem, że po jakichś dwudziestu latach spędzonych na przeczekiwaniu niepogody pod wieloma ścianami, to nam się należało. Taki prezent od losu. Za to powrót…

Zjazdy (fot. Jakub Radziejowski/Marcin Tomaszewski)

Wreszcie jakaś krew?
No krew była. Jak zjeżdżaliśmy później tą samą drogą, to nieraz oberwaliśmy porządną bryłką lodu. Mieliśmy w gruncie rzeczy dużo szczęścia, bo się skończyło tylko lekkimi zakrwawieniami na twarzy. No, ale w lodzie często tak jest.
Natomiast poważniejsze było to, kiedy podczas kolejnej wspinaczki, tym razem na Aguja Poincenot, spadający kamień uszkodził linę. Przeciął koszulkę i naciął kawałek rdzenia. Właściwie to były jedyne większe emocje. Obserwowaliśmy cały czas, czy to nie pęknie.
A co do powrotu z Cerro Torre…

Do Chalten. Wracaliście tą samą drogą?
Nie, absolutnie, bo wtedy trzeba by się wspiąć trzema wyciągami na Przełęcz Standhardt, a potem jest dosyć trudny lodowiec. Nikt się na to nie decyduje. Człowiek jest zmęczony po tych 2-3 dniach akcji. Chce jedynie przebierać nogami, żeby wracać. W związku z tym wracaliśmy przez Paso Viento. 40 kilometrów łatwiejszym terenem. Odparzyłem stopy na lodowcu, bo nie miałem suchych skarpetek.  Ostatnie 6–7 godzin szedłem z takim bólem, jakby mi ktoś szpilki wbijał. Na dodatek trochę się pogubiliśmy. To była przygoda.

Przygoda? Brzmi, jakby powrót był trudniejszy niż samo wspinanie!
Tak, na pewno bardziej niszczący. Wiedzieliśmy, że nawet jakby natychmiast się zrobiła pogoda, to nie bylibyśmy w stanie przez 3-4 dni wyjść z Chalten. Po 6-7 dniach, jak poszliśmy na Aguja Poincenot, nadal byliśmy psychicznie zmęczeni i fizycznie obolali. Gdy podchodziliśmy pod ścianę Poincenota, tydzień później, powiedziałem: „Marcin, czuję się jakbym szedł na dziewiątą do roboty!”.

A mówił Pan, że nie ma o czym rozmawiać.
No… tak. W 2008 roku byłem na wyprawie w Himalaje. W bazie, na 4900 m n.p.m., złapała mnie choroba wysokościowa. Chłopaki sprowadzili mnie do najbliższego lekarza na 4000  m n.p.m., stamtąd helikopter mnie zabrał. Mało nie zszedłem. Miałem saturację na poziomie 51 procent. Lekarze mówili, że byłem od śmierci o tyle (Jakub Radziejowski pokazuje palcem wskazującym i kciukiem mniej więcej centymetr). To była historia. A tu… byliśmy tylko dobrze działającą maszynką.

 

Zobacz film z przejścia Ragni Route

Drukuj PDF