czwartek, 04 sierpnia 2016

Dinghy Polar


Dingdy Polar Expedition (rys. Filip Sułkowski)

 

Aleksander Hanusz (piszący do naszego portalu o żeglarstwie) i Filip Sułkowski zbudowali własnoręcznie niewielkie otwartopokładowe żaglówki mieczowe i postanowili spróbować swoich sił na dużej wodzie.

W 2011 na swoich dinghy przepłynęli Bałtyk. To prawdopodobnie był pierwszy rejs otwartopokładową mieczówką przez Bałtyk po 1989 roku. Dostali za niego wyróżnienie w konkursie Kolosy.

Rok temu z kolei wypuścili się na jeszcze trudniejszy akwen – popłynęli wzdłuż norweskiego wybrzeża. I znów, w tym roku, otrzymali wyróżnienie na Kolosach: „Za kultywowanie tradycji żeglarskich i zorganizowanie rejsu na daleką północ na samodzielnie zbudowanych jachtach otwartopokładowych”.

Niewielkie łódki, woda zalewająca pokład, niesprzyjająca pogoda i wiele innych trudności, z którymi musieli zmierzyć się żeglarze, w obszernym tekście Aleksandra Hanusza wydają się raczej wesołymi przygodami niż elementami niebezpiecznego rejsu.

Oprócz Aleksandra Hanusza i Filip Sułkowskiego (z Krakowa) w rejsie na różnych etapach brali również udział: Anna Druchlińska (Warszawa), Dobromira Matelak (Warszawa,) Miłosz Sanetra (Kraków).

Zobacz planowaną (i niemal dokładnie przepłyniętą) trasę rejsu

 

 

 

Aleksander Hanusz

 

Po przepłynięciu Morza Bałtyckiego w 2011 roku było rzeczą oczywistą, że „Black Betty” i „Trinidad” na kolejną wyprawę znów ruszą razem. Żeglowanie małą, sklejkową łódką po morzu ma niepowtarzalny smak, a my chcieliśmy jeszcze.

Po powrocie z Bałtyku szybko pojawiły się nowe koncepcje – Alandy, Helgolandy i inne landy. Ostatecznie wybraliśmy Koło Polarne i Norwegię, którą Olek miał zamiar „zjeść” od kilku lat. Oprócz Filipa z Krakowa na „Trinidad” do wyprawy przymierzał się także Andrzej, projektant naszych dzielnych 15-stopowych łódek, który zdradzając ideały własnej stoczni, stał się przed Świętami Bożego Narodzenia właścicielem zdekompletowanego Drascombe Longboat do remontu.

Nadeszła długa zima, a jachciki spoczęły w działkowych ogródkach naszych znajomych. W międzyczasie ruszyliśmy do Gdańska na imprezę podróżniczą „Kolosy”, gdzie nasz rejs został wyróżniony w kategorii żeglarstwo przez znamienite jury. Dało nam to dodatkowy impuls i mile łechtało naszą próżność.

Inaczej niż poprzednio, szczegóły trasy i organizacji wyprawy docierały się na łączach Warszawa – Kraków tym razem praktycznie, bez beczek alkoholu i delegacji. Każdy z nas mniej więcej wiedział co musi zrobić i jak zwykle powstała długa lista rzeczy do uzupełnienia i zrobienia.

Gargantuiczne koszty ekspedycji sugerowały, że długi czas pobytu będzie relatywnie bardziej opłacalny, ponieważ 90% wydatków obejmował transport. Do przejechania było 5100 kilometrów, z promem po drodze. Daliśmy sobie więc wolne na cały lipiec.

Nie było łatwym zadaniem oszacowanie ile uda nam się przepłynąć w ciągu 30 dni. Założyliśmy start z Trondheim, a dokładnie – z okolic Trondheim, gdyż na tym pięknym, wysokim średniowiecznym nabrzeżu nie było dla nas slipu. Wujek Google Earth sugerował, że w niepozornej mieścinie Hommelvik, ledwo widoczny za krzakami i hangarem, kryje się zjazd do wody. To wspaniałe przejechać taki szmat drogi i odkryć, że rzeczywiście tam jest. Plan minimum zakładał przekroczenie Koła Polarnego i dotarcie do Lofotów, a plan maximum – dotarcie do Narviku.


Berserkowie ruszają do Norlandii – będziemy łupić wioski, nie bierzemy jeńców, za sobą zostawiamy tylko spaloną ziemię i niebo! Chyba, że przyjdzie hafenmajster i da nam klapsa.

Niestety, tuż przed wyjazdem, z przyczyn osobistych wycofał się Andrzej, co uszczupliło naszą flotę o blisko jedną trzecią. Zatem ponownie żeglujemy w dwie identyczne łódki klasy Salmo 15-S lugger. Olek z dumą kontestował awans, wynikający z faktu, iż zamiast eskadrą ketów lugrowych, będzie tym razem dowodzić dwoma zadziornymi slupami z długim bukszprytem.

Zmiany w ożaglowania naszych jednostek zafundowała nam zaprzyjaźniona żaglownia Wawer Sails, szyjąc komplet małych foków na lekkie wiatry. „Black Betty” zyskała w tym roku prawdziwą instalację 12V, obejmującą akumulator, przyczyniający się też do zwiększenia balastu, gniazdko samochodowe oraz białe światło topowe LED. Testy w łazience wykazały, że może ono świecić przez ponad tydzień bez przerwy bez ładowania baterii. Oczywiście nie obyło się bez zgryźliwości Filipa, że przydatność tego bajeru będzie ograniczona w trakcie dnia polarnego i powinienem się skupić na rzeczach przydatnych, podczas kiedy sam poświęcił większość czasu na poprawę gładkości i kolorystyki kadłuba „Trinidad”.

Z powodu pustki w naszych portfelach z wielu rzeczy przyszło nam niestety zrezygnować. Skupiliśmy się na małych remontach, impregnacjach i przygotowaniu silników na wiele godzin ciągłego pyrkania. Filip oddał swoje nowiutkie Tohatsu do serwisu, zaś Olek własnoręcznie rozebrał i złożył swoją Yamahę. Jak się później okazało, oba rozwiązania były złe.

Nasze karawany wyruszyły dnia 30 czerwca, z zamiarem spotkania w Sassnitz w Niemczech.

Podróż trwała 3 doby i 6 godzin! Na tych szerokościach geograficznych czuliśmy się trochę zdezorientowani. Wodujemy w nocy łodzie, lecz jest nadal jasno, kiedy idziemy spać. Rankiem Olek z surowej deski skonstruował prowizoryczne mocowanie pożyczonego, odrobinę za cienkiego bukszprytu, które służyć będzie bezawaryjnie do końca rejsu. Drzewce Filipa jest dużo grubsze (stąd też przydomek „Bukszpanu”), a jego mocowanie odpowiednio wcześniej przygotowane, za to na „Black Betty” w roli watersztagu lśni dumnie nierdzewny łańcuch, a ona sama cieszy się z dopiero co przyklejonej na dziobie nazwy. Olek nie miał śmiałości płynąć drugi raz łodzią bez nazwy, mogłaby się przecież obrazić. „Trinidad” z kolei obserwuje to wszystko greckim okiem, namalowanym na dziobie na szczęście.


Kolejny dzień minął na sztauowaniu zapasów i kończeniu przygotowań. Olek udziela wywiadu do lokalnej prasy. Miesiąc później odbierzemy od redaktorów egzemplarze gazety, w którym news o naszej szalonej eskapadzie będzie między informacją o nieudanym napadzie, a facetem, który oswoił jeża. Dowiemy się też, że Olek udzielił wywiadu perfekcyjnym norweskim.

4 lipca armada rusza na Północ. Przed nami 35 mil morskich do wyjścia z fiordu, więc wypływamy z wysoką wodą na godzinę 23-cią. Już z wody dostrzegamy na brzegu dwie maleńkie, szaleńczo machające postacie - „nasi” reporterzy przyjechali nas pożegnać.

Podniecenie towarzyszące początkowi rejsu ustępuje irytacji i głośnemu pomstowaniu Filipa na serwisanta jego silnika, który już w pierwszej godzinie pracy gubi wolne obroty i gaśnie. Po kilku dniach metodą prób i błędów wypracuje skomplikowaną sekwencję odpalania i przejścia ze ssania na wyższe obroty, który to rytuał będzie mu już towarzyszyć do końca rejsu. Komplikuje nam to trochę wspólne poruszanie się na silnikach, bo maszynownia na „Black Betty” dysponuje 1 KM mniej, wobec czego trochę nie nadąża za lżej zapakowaną „Trinidad”, której silnik na domiar złego musi chodzić na wyższych obrotach, żeby nie zgasł.

Będzie to przyczyną niezliczonych komicznych podejść w portach do kei w wykonaniu „Trinidad” przy użyciu wioseł, przekleństw, żagli lub dużego rozpędu i siły inercji.

Po minięciu Trondheim, nad ranem zaczyna się bryza, więc stawiamy żagle i halsujemy pod przeciwny już prąd. Wchodzimy na kilka godzin do urokliwego, poleconego nam wcześniej, porciku Hasselvika.

Korzystamy z kuchni tutejszej bryggi. Filip dochodzi do wniosku, że niepotrzebnie kupił tak wiele kartuszy z gazem. Jak się okazuje później, był to jeden z najskromniej wyposażonych przybytków tego typu, a i tak robi na nas kolosalne wrażenie. Kładziemy się na łódkach i śpimy kilka godzin w pełnym słońcu, po dość jasnej nocy spędzonej na żegludze.

Tak właśnie będzie w większości wyglądać nasze żeglowanie w Norwegii – nocne żeglowanie i sen za dnia. Jak raz się wpadnie w taki rytm – trudno go przełamać, bo każdorazowe rozłożenie noclegu i gotowanie na naszych łódkach, sen i załadowanie nowych map do smartfona oraz zdobycie prognoz pogody, a następnie ponowne złożenie tego bałaganu zajmuje dużo czasu.


Rozłóż – odwiąż – wyjmij – rozpakuj – rozstaw, a potem złóż – sklaruj – zapakuj – pochowaj – zabezpiecz – przywiąż... Szlachetnie upierdliwy symptom żeglugi na klasycznych łodziach, gdzie nie ma komfortu beztroskiego wrzucenia czegoś „do środka”.

Krótki skok do Brekstad, gdzie świętujemy już huczniej początek wyprawy, racząc się obficie jeszcze ledwo napoczętymi zapasami żeglarskich trunków. Pełni dziecięcej wiary i nadziei, pijani szczęściem naiwniacy, nieświadomi jeszcze tego, że oto przydarzył się im właśnie ostatni ciepły słoneczny dzień na kolejne mroczne, zimne i deszczowe tygodnie. Gdyż lato w tym roku w Norwegii postanowiło skończyć się właśnie 5 lipca.

Nazajutrz morze daje nam pierwszego prztyczka w nos, uświadamiając jak niewinne i malutkie są nasze skorupki, na których się kołyszemy. Pierwsze, nieco nerwowe klarowanie foków i refowanie przy tężejącym wietrze, akurat w bardzo skomplikowanym nawigacyjnie, płytkim przejściu, gdy opuszczamy osłonięty Trondheimsfjord. Pierwsze emocje, pierwsze fale przelewające się do środka, mokre od bryzgów kombinezony, Filip samotnie walczący z szalejącym płótnem, mając nadzieję, że jego druga ręka na sterze wydłuży się nagle o kolejny metr.

Wspólne podsumowanie sytuacji przez radio – nie jest źle, ale dostaliśmy w tyłek dość niespodziewanie. Zachodzimy do najbliższego portu przeczekać ten wiatr. Wjeżdżamy na fali do Garten. W ciągu pół godziny nasze namioty już stoją na pomoście i idziemy spać na kilka godzin.

Potem spacer po wiosce w celu weryfikacji prognoz. Trafiamy do prywatnej komercyjnej bazy wędkarskiej, gdzie Olek zdobywa świeże prognozy pogody. Wzbudził też pewne podejrzenia wśród personelu, kiedy plątał się potem po ośrodku. Jego tłumaczenia że: „Zgubiłem swoich przyjaciół, ruda dziewczyna i duży gość – nie widziała ich pani?” raczej nie pomagają. Tymczasem ruda dziewczyna i duży gość, nieświadomi jego ciężkich doświadczeń, podpatrywali baraszkujące pod klifem wydry.

Bogatsi o świeże prognozy wychodzimy zarefowani na dość wzburzone wody. Warunki wiatrowe są graniczne dla dłuższej żeglugi w bejdewindzie dla naszych dinghies. Pokonanie 13 mil zajmuje nam aż 7 godzin i 15 minut. Kilkukrotnie bierzemy wodę przez burtę.

Zauważamy pierwsze różnice w właściwościach naszych łodziach: cięższa o jedną torbę i jedną niewiastę „Black Betty” lepiej radzi sobie z większą falą, zostawiając „Trinidad” daleko z tyłu. Natomiast w osłoniętych wodach i słabszym wietrze sytuacja jest dokładnie odwrotna. Na naszych pocket cruiserach każdy kilogram ma znaczenie.

W bladoróżowym świcie mijamy z bliska piękną latarnię morską Kjeungskjær z 1880 roku, położoną na samotnych skałach, przypominającą domek Muminków. Podczas podejścia do małego porciku w Djupfest, na „Black Betty” niespodziewanie gaśnie silnik i już po kilku szarpnięciach znać, że nie ma zamiaru odpalić. Morze jest dość wzburzone, ale Olek postanawia wejść na żaglu do porciku.

Skrupulatnie wypytuje przez radio już zacumowanego Filipa, o dokładne warunki, jakie panują w basenie portowym. Chwilę później „Black Betty”, skacząc jak piłka na fali, wpływa dumnie do porciku wielkości boiska do koszykówki. Rozbijamy namioty na werandzie miejscowej bryggi i zmęczeni zasypiamy. W międzyczasie podjeżdża do nas miejscowy i otwiera nam bryggę.

Odpoczywamy w suchym i ciepłym domku, z radia lecą ludowe przyśpiewki, Filip rysuje pierwszy „obrazek wdzięczności” dla naszych gospodarzy. Olek dokonuje wiwisekcji silnika i odkrywa w przewodzie paliwowym… kawałek częściowo roztopionego długopisu marki BIC oraz mnóstwo atramentu w gaźniku. Tezy o wyższości samodzielnego serwisowania silnika nie udaje się obronić.


Po dwóch dniach wiatr łagodnieje, więc bez zwłoki wychodzimy w morze. W pełni wypoczęci, ale trochę zaniepokojeni – już 9 lipca, prawie 1/3 wyprawy za nami, a my kręcimy się wciąż niezbyt daleko od Trondheim.

Temperatura spada do około 12 st.C., więc płyniemy ubrani w grube swetry i piankowe sztormiaki. Ręce kostnieją i korzystanie z nawigacji z ekranem dotykowym wymaga anielskiej cierpliwości. Po uruchomieniu silnika, Olek grzeje sobie ręce w wylocie spalin plującym ciepłą wodą. Pełzniemy 11 godzin wśród skalnych płycizn, małych wysepek i wąskich cieśnin, pod wysokimi mostami, potem po bardziej otwartych wodach w kierunku wyspy Linesoya. Przed północą wpływamy do Kurringen Marina koło wyspy Stokkoya. Jako smakosze małej architektury portowej, po przypłynięciu niezwłocznie udajemy się ocenić poziom luksusu miejscowych „facilities”.

Wypływamy dopiero o 18:00. Po wyjściu spomiędzy wysokich gór fiordu, nareszcie zaczynamy żeglować wzdłuż wybrzeża na północny-wschód, osłonięci tylko przez odległe, niskie wyspy. O to chodziło, dopiero teraz, po tygodniu, czujemy że miarowo posuwamy się we właściwym kierunku!

Po kilku godzinach wiatr gaśnie i morze staje się szkliste. W takich warunkach łatwiej dostrzec foki, które właśnie tutaj widzimy po raz pierwszy. Kręcą się na płyciźnie, więc ostrożnie się zbliżamy. Przejrzystość wody jest świetna i pozwala oszacować głębokość. Czujemy się jak w Raju.

Po północy wypływamy zza wysp na otwarte morze. Towarzyszy nam wysoka, ale bardzo długa martwa oceaniczna fala nadbiegająca z północy. Kończymy w Smavaeret, typowej rybackiej osadzie w stylu końca świata, gdzie jest kilka domów na krzyż i kilkunastu mieszkańców. Filip poruszony gościnnym zachowaniem właścicielki małej tawerny i sklepiku, która pożycza nam naładowaną kartę do sprawdzenia pogody i załadowania map, kupuje „naklejki chwały”, pięć litrów benzyny oraz pamiątkową… dryfkotwę.

W międzyczasie dostajemy wiadomość, że Miłosz, kompan Filipa dojedzie do nas dopiero 21 lipca. To komplikuje logistykę trwającej już wyprawy tym bardziej, że musimy jak najszybciej dotrzeć do cywilizacji, skąd Ania będzie mogła rozpocząć swój przedwczesny powrót do Trondheim celem odzyskania zostawionej w samochodzie walizki z rzeczami na dalsze europejskie wojaże. Musimy szybko dotrzeć do miejscowości Rorvik, które wydaje się dość blisko…


To, co wydaje się nam bliskie, nie zawsze takie jest z perspektywy czternastu stóp. Dość powiedzieć, że końcowy etap żeglugi do Rorvik nazwaliśmy „bitwą pod Rorvik”. Kiedy już dość zmęczeni wyszliśmy na otwarte morze, po całym dniu chowania się i kluczenia pomiędzy wyspami, zaczęliśmy tłuc dziobami o stromą przeciwną falę. Ponieważ silniczek „Black Betty” nie ma tyle mocy, żeby pociągnąć łódź pod wiatr i fale bez otwarcia przepustnicy na oścież, Filip nieśmiało spytał o odległość do celu. Radiowa odpowiedź Olka brzmiała: „Jakieś 18 mil, ale raczej w linii prostej, a my musimy się halsować”, została przyjęta z dystyngowanym zdziwieniem: „Ile, kurwa?!”.

„Black Betty” wytyczała drogę pomiędzy porozrzucanymi jak puzzle skałami na zarefowanym grocie, wspomagając się silnikiem dla skrócenia tej męczarni. Ponieważ musieliśmy trzymać się razem, „Trinidad” halsowała na samym silniku. Postawienie żagla miało tu mniej sensu – silnik i tak musiał chodzić na wyższych obrotach, przez co nawet bez żagla łódka wyrywała się do przodu. Ponadto lżej dobalastowaną „Trinidad” kładło przy podmuchach, więc Filipowi szybko przeszła ochota do żeglowania.

Wiatr, z precyzją szwajcarskiego zegarka, wiał dokładnie od Rorvik. Dzięki temu raz po raz dostawaliśmy wiadrem wody w twarz. Brak suchego, nie zasolonego kawałka materiału do przetarcia ekranu i palców utrudniał obsługę nawigacji, a nawet jeśli się to udawało, wszystko było od razu z powrotem zbryzgane wodnym pyłem w ciągu sekundy. Dodatkową atrakcją było uzupełnianie paliwa, ponieważ nasze małe silniczki mają baczki wystarczające na 2 godziny pływania. Przy dochodzącej do jednego metra fali przelanie paliwa z butelki po coli do baku, przy jednoczesnym sterowaniu nogami i baczeniu, żeby nie wypaść za burtę, wymaga pewnych zdolności.

O godzinie 6:30 rano zakończyliśmy ten najbardziej wyczerpujący przelot z całego rejsu. Filip tradycyjnie zaproponował łyk rumu, ale organizm Olka odmówił współpracy. Później klął się na wszystkich bogów, że omal nie zemdlał pod prysznicem.


Załoga „Black Betty” bez pardonu rozbiła mały obóz w domku dla żeglarzy, skąd została bezdusznie wyrzucona następnego dnia. Filip rozgrzany rumem rozbił namiot na deku „Trinidad”, skąd następnego dnia został wyrzucony. Okazało się ze „Trinidad” stała na miejscu rezydenckim, więc z namiotem na deku popłynęła w inne.

Rorvik nie miało dla nas litości – na pokładzie „Black Betty” miała miejsce tragedia. Podczas ostrej żeglugi stłukła się butelka ginu! Zapasy „technicznego” alkoholu, niezbędnego do utrzymania stałej temperatury ciała podczas bezlitosnej aury pod tytułem „dziś słońce za chmurką, czyli 9 stopni i leje”, zaczęły się niepokojąco kurczyć. Tymczasem pożegnaliśmy Anię, która 13 lipca odpłynęła promem. Norwegia „uczciła” to wodospadem deszczu.

Odpowiednio wykołysani przez morze, mieliśmy ochotę wykorzystać fantastyczne dla naszych łódeczek połączenie – małą cieśninę pomiędzy wyspami, dzięki której większość trasy następnego etapu miała przebiegać w osłoniętych fiordach. Wypłynęliśmy we wspaniałych humorach, wkrótce osiągając w przesmyku, na pchającym nas prądzie, niesamowitą prędkość 8 węzłów. Przepłynęliśmy radośnie 8 mil w głąb lesistego fiordu i oczom naszym ukazał się widok – oto nasz przesmyk był w remoncie, zupełnie zawalony gruzem skalnym, a w pobliżu stały koparki.

Długo i nie powtarzając się klęliśmy na Norwegię, pogodę, koparki i Rorvik. Nie mieliśmy wyjścia, wycofaliśmy się na otwarte wody, nadrabiając 16 mil. Tradycyjnie, przypłynęliśmy nie zauważeni przez nikogo o 4 nad ranem do portu na wyspie Leka.

Olek wedle najlepszych grabieżczych tradycji wybrał z dostępnych w marinie rowerów najstarszą i bardzo gustowną maszynę. Objazd wyspy ukwiecił zakupem baniaczka na wodę z ogrodowej wyprzedaży „dzindzibołów”. Przydatny, bo zużył już wszystkie korki od 5-litrowych zbiorników, próbując skłonić je do roli korków do baku silnika, po tym jak oryginalny poszybował majestatycznie na dno morza już trzeciego dnia rejsu.

Tu nastąpiło też polepszenie pogody i z niedowierzaniem spoglądaliśmy na prawdziwe słońce. Nie doświadczyliśmy deszczu przez kolejne dwa dni! Zaczęliśmy nareszcie żeglować z wiatrem.

Po drodze do Bronnoysund wypatrywaliśmy usilnie ukazania się otworu w skale Torghatten, słynnej atrakcji tego regionu. Niestety, zrobiło się nad wyraz ciemno i dziura ukazała się tylko na moment, już z oddali.
Kolejny port nie przypadł nam szczególnie do gustu – żyliśmy w ciągłym strachu przed wizytą bosmana. Ponadto z powodu niedzieli zamknięto wszelkie instytucje, z kościołem włącznie. Samo Bronnoysund jest położone dokładnie w połowie rozciągłości równoleżnikowej norweskiego wybrzeża. 840 kilometrów jest stąd zarówno na Nordkapp, co na południowy cypel – Lindesness. A „małe dziewczynki” myślały, że są już tak daleko na Północy! Tymczasem nachodziły nas wycieczki ciekawskich a jakiś Norweg z sąsiedniego jachtu podarował nam dwa piwa, widocznie spełnialiśmy już swym wyglądem i stylem bycia kryteria „cyganów mórz”.


Wypłynęliśmy dość wcześnie, bo już o godzinie 19. Przy sprzyjającym silnym wietrze od rufy zaczęliśmy lecieć jak na skrzydłach Walkirii. Płynąc w sporym oddaleniu od siebie, dla bezpieczeństwa przywiązaliśmy do siebie krótkofalówki i GPSy. Olek na wszelki wypadek przywiązał też do siebie łódkę. W emocjonującym surfie na turkusowej fali błysnęło na GPSie 9 węzłów i to był moment, kiedy przestaliśmy chcieć się bawić w bohaterów i postanowiliśmy zrefować żagle.

Wydaje się, że gdy dwie małe samotne łódeczki są na środku bezkresnych wód, to nie mają prawa się zderzyć. Nam omal się to nie udało – gdy obydwoje byliśmy zajęci refowaniem grotów, zbliżyliśmy się na odległość jednego metra.

Jeszcze tej samej nocy pogoda wróciła do normy i znów wszystko było mokre. Przez moment widzieliśmy szczyty słynnych Siedmiu Sióstr, które wznoszą się 1000 metrów ponad morską toń. Zacumowaliśmy u ich stóp w Sandnessjoen.

Brygga, urządzona była w najlepszym stylu bizantyjsko-ludowym. Mieliśmy dobre tempo, więc postanowiliśmy odpocząć dzień. Raczyliśmy się tedy już ostatnimi beczułkami grogu z naszych ładowni. Olek znalazł bardzo przyzwoity bezpański odbijacz, który zamustrował do służby na „Black Betty”, wzorem Filipa, który już od tygodnia był szczęśliwym posiadaczem wyłowionego z morza, ogromnego odbijacza zwanego pieszczotliwie „grubasem”.

W nocy przez sen słyszeliśmy jakieś dziwne skrzeki, co zgodnie zignorowaliśmy. Błąd! Kiedy wstaliśmy, pokład „Black Betty” spływał czekoladą – w nocy miał miejsce „Viking” mew albo wron, które dobrały się zostawionych na wierzchu słodyczy. Olek, prywatnie wielbiciel czekolady, długo nie mógł odzyskać równowagi.

Kolejny etap żeglugi minął w nieprzeniknionej mgle, okresowo przechodzącej w mżawkę, lub po prostu bardzo wilgotne powietrze, które było prawie mżawką. Wskutek kompletnego sztilu, holowaliśmy się na jednym silniku, aby oszczędzić paliwa i nie zgubić się w tej widoczności. Osiem i pół godziny nieprzerwanego pyrkania sprawiło, że znaleźliśmy się w Tonnes, miejscowości już u samych wrót Koła Polarnego! Tam też odbyliśmy trekking i zwiedziliśmy bardzo wysoko położoną (około 100 m n.p.m.) grotę skalną. Przypieczętowaliśmy też wieczór ostatnią butelką trunku przywiezionego z Polski. Od tej pory niebo bywało ciemniejsze, deszcze chłodniejsze, a dusze nasze podtrute.

Aleksander Hanusz (piszący do naszego portalu o żeglarstwie) i Filip Sułkowski zbudowali własnoręcznie niewielkie otwartopokładowe żaglówki mieczowe i postanowili spróbować swoich sił na dużej wodzie. W 2011 na swoich dinghy przepłynęli Bałtyk. To prawdopodobnie był pierwszy rejs otwartopokładową mieczówką przez Bałtyk po 1989 roku. Dostali za niego wyróżnienie w konkursie Kolosy. Rok temu z kolei wypuścili się na jeszcze trudniejszy akwen – popłynęli wzdłuż norweskiego wybrzeża. I znów, w tym roku, otrzymali wyróżnienie na Kolosach: „Za kultywowanie tradycji żeglarskich i zorganizowanie rejsu na daleką północ na samodzielnie zbudowanych jachtach otwartopokładowych”. Niewielkie łódki, woda zalewająca pokład, niesprzyjająca pogoda i wiele innych trudności, z którymi musieli zmierzyć się żeglarze, w obszernym tekście Aleksandra Hanusza wydają się raczej wesołymi przygodami niż elementami niebezpiecznego rejsu. Oprócz Aleksandra Hanusza i Filip Sułkowskiego (z Krakowa) w rejsie na różnych etapach brali również udział: Anna Druchlińska (Warszawa), Dobromira Matelak (Warszawa,) Miłosz Sanetra (Kraków).


Następnego dnia znowu zmiana kierunku wiatru, ponownie musimy się halsować. Wywiązała się niepisana rywalizacja: kto pierwszy przekroczy koło podbiegunowe. Skrybowie podają, iż to właśnie okręt „Black Betty” (errata: „iż to właśnie Trinidad” – przyp. Filip) pierwszy wpłynął na polarne wody, dnia 18 lipca około godziny 22:45, po dwóch tygodniach żeglugi z Trondheim. Byliśmy szczęśliwi.

Nasz samotny triumf został uhonorowany przez jakiś duży statek, który oddał nam salut syren okrętowych, a załoga wyszła ze sterówki nam pomachać. Pół godziny później wiatr zgasł, a my znów wpłynęliśmy w wąskie cieśninki, które wyprowadziły nas do Klokkergarden na wyspie Rodoya.

Osada zachwyciła nas położeniem u stóp monumentalnej góry o pionowych ścianach. Nie zatrzymaliśmy się tam długo, gdyż czekał na nas lodowiec Svartisen. Uporczywa halsówka wprowadziła nas na wody Arhaugfjordu, gdzie dwukrotnie doznaliśmy szkwałów z „okien” pomiędzy pasmami gór leżących po nawietrznej.

W nocy zacumowaliśmy w U-kształtnej dolinie lodowca, z widokiem na topniejący jęzor Engabreen. Z okazji naszej wycieczki do błękitnego lodowca, pogoda zmieniła się z mżawki w regularny deszcz. Za sukces przypisujemy sobie także, że w mozaice skalnych rozpadlin zgubiliśmy się tylko raz.

Po powrocie na łódki spotkała nas przykrość – przypłynął jakiś podejrzany bosman, który postawił sobie za punkt honoru zainkasować od nas pełną kwotę jak za dwa jachty poniżej 35 stóp. Argument, że jesteśmy katamaranem o rozdzielonych pływakach, oraz że łącznie nasze knarry mają długość 30 stóp nie podziałał. Biorąc pod uwagę zupełny brak infrastruktury i wysokość opłaty, poczuliśmy się jak wikingowie, których ktoś ograbił. Gdybyśmy wiedzieli, jacy tych okolicach grasują zbóje, stanęlibyśmy przy plaży.

W Ornes zakończyliśmy etap samotnego żeglarstwa we dwójkę, gdyż na „Trinidad” zamustrował się Miłosz, podobnie jak Filip posiadacz 33% udziałów armatorskich do tego statku i jego współbudowniczy. Uśmiech powitania zamarł na naszych ustach, kiedy okazało się, że przez regulamin linii lotniczych nie przywiózł ze sobą żadnego mocnego alkoholu.


Rychło odpłynęliśmy. Cel wybraliśmy sprawdzoną metodą – jeśli coś dobrze wygląda na mapie, czyli są małe wysepki, szkiery, wąskie przesmyki, plaże, to musi być tam ciekawie. I tym razem się nie myliliśmy. Olek, który dość mocno wyprzedził tym razem „Trinidad”, pierwszy dotarł pomiędzy wyspami Stott do maleńkiej kei, nad którą górowała postawiona na palach tawerna. Z wysokiego tarasu dostrzegł go jakiś rosły brodacz, który znikł w drewnianym domku. Po chwili wrócił z większą grupką i na pomoście tłoczyło się już kilku brodaczy, każdy z kuflem piwa w ręku, śledzących z zainteresowaniem halsowanie małej łódeczki w wąskim przesmyku.

Wobec licznej widowni, żeglarski honor nakazał kapitanowi „Black Betty” odrzucić pokusę użycia silnika i podejść do kei na żaglu. Widząc entuzjazm i uznanie na normańskich twarzach, Olek wykonał szybki i dyskretny radiotelefon do załogi „Trinidad” zakazujący pod rygorem chłosty użycia silnika podczas podejścia do pomostu.

Po jakimś czasie druga łódka dostojnie kołysała się już przy kei i nadszedł czas na oficjalne przywitanie. Zostaliśmy ciepło ugoszczeni w przytulnym barze i zaproponowano nam nocleg pod dachem. Gdy podano nam pizzę, a potem butelkę gorzałki na rozgrzanie – rozpłakaliśmy się ze wzruszenia. Siedzieliśmy i gadaliśmy z Inge , Leifem i Thorgalem do późnych godzin nocnych, z czasem zmieniając gorzałkę na „Moonshine”. Biorąc pod uwagę walory smakowe, powinien się nazywać „Rocket Fuel”.

Niektórzy zakończyli wieczór przewieszeni przez barierkę tarasu lub tuląc podłogę. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nasza sława nas wyprzedza – kilka dni wcześniej ich znajomy zrobił zdjęcia naszych łódek i umieścił w internecie.

Następnego dnia podziwialiśmy wybrzeże Norwegii w słońcu. Niestety krótko, ponieważ pół dnia przespaliśmy z wyżej wymienionych przyczyn. Pożegnani czule przez „naszych” Norwegów, pożeglowaliśmy ku zachodzącemu słońcu. Tu wdała się poważna wątpliwość – jest druga w nocy, ta piękna poświata to jeszcze zachód, czy już wschód słońca? Przez dłuższą chwilę nie byliśmy pewni. Okazało się, że to jednak początek nowego dnia.

Krwisty poranek ustąpił szybko zbliżającej się od południa nawałnicy, która czaiła się na nas od dłuższego czasu. Przez wieczór i nocą płynęliśmy w zupełnej flaucie, więc z lubością przyjęliśmy pierwsze podmuchy, stawiając pełne żagle. W tężejącym wietrze, korzystając z jeszcze płaskiej wody, Olek siedząc na burcie bawił się w balastowanie.

W rozpoczynającym się sztormie wjechaliśmy do małego porciku Soebskoj, w miejscowości składającej się z pustego placu, nabrzeża promowego, marketu i czynnej sześć dni w roku tawerny. Całość malowniczo położona jest pod ogromną górą, która wyciskała z chmur kolejne fale opadów, co być może tłumaczy brak śladów osad ludzkich.


Nie wiedzieliśmy jeszcze, że w tym ostatnim kręgu piekieł utkniemy na kilka dni. Rozstawiliśmy namioty na zupełnie nieosłoniętym polu namiotowym, co w połączeniu z wiejącym 7 w skali Beauforta dało ciekawe efekty – pomimo starannego napięcia wszystkich odciągów namioty przybierały każdy możliwy kształt, z wyjątkiem swojego właściwego. Chłopcy z „Trinidad”, niezrażeni ulewą i sztormem, poszli na nabrzeże łowić ryby, a św. Andrzej czuwał nad nimi i połów był udany. Z szaleństwem w oczach Filip wetknął głowę do namiotu Olka i wykrzyczał:

– Pożycz kuchenkę, będziemy smażyć ryby!
– Teraz?! Gdzie? Wieje przecież...?
– U nas, w namiocie!

Dzięki tej śmiałej decyzji mogliśmy jeszcze przed pójściem spać (szósta rano) kosztować świeżej ryby złowionej za kołem podbiegunowym, a od załogi „Trinidad” już do końca bił delikatny bukiet smażeniny.

Kolejne trzy dni szaleje wichura, a my szalejemy z nudy w przeczekiwaniu na przejście frontu. Dzięki konsekwentnej okupacji jednej z łazienek, litościwie nas zaproszono do korzystania z wygód miejscowej bryggi.

24 lipca przypływa do nas promem Dobromira, aka „Dobra” i dołącza do „Black Betty”, wraz ze swoją walizką na kółkach, wielkości wiktoriańskiej szafy. Walizka miała zostać w aucie w Bodo, do którego z powodu sztormu nie dopłynęliśmy.

Korzystając z minimalnego osłabnięcia wichury, podejmujemy śmiałą decyzję wyjścia jeszcze tego samego dnia. Plan obejmuje tylko kilkanaście mil żeglugi z wiatrem i falą do Bodo, więc przygotowujemy tylko małe foki i starannie zabezpieczamy sklarowane groty. Jedyny szkopuł to konieczność ominięcia półwyspu, którego cypel znajduje się o kilka kabli pod wiatr i falę – od początku wiemy, że będzie to ciężkie zadanie dla silników i łódek.

Zaraz po wyjściu, „Black Betty” przyjmuje do środka wielką falę, która kompletnie moczy załogę. Nagle dzielny silniczek dostaje czkawki i gaśnie. Odpalony ponownie protestuje przeciwko wysokim obrotom i jest w stanie pracować tylko na bardzo małej mocy, co absolutnie nie wystarcza żeby iść pod wiatr, a nawet ustawić łódź w żądanym kierunku. Wobec braku innego napędu (sklarowany, niezarefowany grot, pochowane głęboko pagaje), wzywamy na pomoc „Trinidad”.


Przemoczone radio przekazuje jednak metaliczny bełkot zamiast słów. Mija kilkanaście drogocennych sekund, nim chłopaki na „Trinidad” zawrócą, podczas gdy „Black Betty” dryfuje na wolnych obrotach burtą na ostre skały, niezdolna do ustawienia się dziobem z powrotem do wejścia do portu.

Gdy łodzie są blisko, Olek drze się ile sił w płucach, że mają tylko jedną szansę na ten manewr, bo jeśli coś spieprzą, „Black Betty” dorobi się wielkiej dziury w burcie. Na szczęście „Trinidad” łapie hol za pierwszym razem i zrezygnowani wracamy z powrotem do przeklętego portu, gdzie spędzamy kolejną noc.

Rozebranie silnika wskazuje przyczynę usterki – ułamany plastikowy gwint od cięgna ssania. Z pomocą przychodzi żywica epoksydowa i srebrna taśma. Nastrój ratuje „Dobra”, która nie wiadomo skąd wyciąga butelkę rumu.

Następnego dnia wiatr się uspokaja. Płyniemy do Bodo uzupełnić zapasy z samochodowej spiżarni i zostawić ogromną walizkę Dobrej, która zajmuje połowę miejsca na „Black Betty”. Nie zatrzymujemy się na długo i po kilku godzinach spędzonych w tej metropolii północy, kontynuujemy płynięcie do prywatnego portu Skaumyra. Regularne rządki eleganckich identycznych domków letniskowych na nabrzeżu portu wskazują, że do tej mariny rzadko zawija ktoś „z zewnątrz”.

Gdy zaczynamy rozbijać namioty i fachowo oceniać jakość „facilities”, podjeżdża do nas na rowerze sympatyczny starszy dżentelmen, który docenia nasz heroizm i oddaje nam w całości do dyspozycji jeden ze swoich domków. Oczywiście nie mamy śmiałości odmówić tej gościnności i wskutek komfortowych warunków wstajemy późno i tradycyjnie, wypływamy po południu. Prawie nie mamy już pieniędzy, za gościnność dziękujemy kolejnym rysunkiem, który zostawiamy na stole.

Wczesnym wieczorem, który wygląda jak słoneczny dzień, zatrzymujemy się w Kjerringoy, gdzie „Black Betty” już na stałe traci niskie obroty w silniku. Korzystając z ładnej pogody i wolnego czasu „Trinidad” zahaczyła o maleńki archipelag, gdzie spotyka tradycyjną długą łódź.

Knarr płynął za nami od dłuższego czasu, więc postanowiliśmy uprzedzić atak. Uzbrojeni w haki na ryby i z przepaskami na oczach dokonaliśmy tradycyjnego abordażu na wiosłach. Norwegowie bronili się wytrwale śmiechem, więc konwersacja szybko przechodzi nad kurtuazyjne podziwy nad łodziami.

Filip łamaną angielszczyzną zapytał, czy znają niejakiego Ulfa Mikalsena, o którym wie od Olka, że to najsłynniejszy konstruktor Knorrów w Norwegii. Stojący za sterem starszy dżentelmen uśmiechnął się i opowiedział krótko: „To ja”. Jesteśmy zachwyceni. Ulf darował nam kilka świeżo złowionych ryb i zawróciliśmy do Kjerringoy, gdzie czekała „Black Betty”.

Tam ponownie spotkaliśmy Ulfa, który zaprosił nas do zwiedzenia następnego dnia jego szkutni, niestety zostało nam niewiele czasu, więc po gorącym posiłku ruszamy dalej do Helnessund, gdzie cumujemy po północy. Przed spoczynkiem, odbywamy naradę wojenną i ostatecznie, z powodu różnych zobowiązań zawodowych postanawiamy tylko zajść do stolicy Lofotów, Svolvaer na jedną noc.

Następnego dnia znowu uporczywie pada deszcz, który rozleniwia nas na lądzie aż do 14-tej. Chmury siedzą nisko, więc przez większość drogi nie widzimy Lofotów. Przeciwne słabe wiatry zmuszają nas do przebycia całego odcinka na silnikach, ale i tak czujemy podniecenie z powodu osiągnięcia jednego z naszych celów wyprawy. Kilka mil przed celem chmury się rozstępują i naszym oczom ukazuje się bajkowy krajobraz Lofotów.

Przypływamy po godzinie 10 wieczorem – słońce jeszcze wysoko i spokojnie szukamy miejsca do zacumowania. Pierwsza marina, którą wybieramy, jest położona w absolutnie bajkowej scenerii, lecz woda w porcie składa się w 50 procentach z mączki rybnej, a wkoło roztacza się adekwatny zapach. Uciekamy czym prędzej i płyniemy do samego centrum, gdzie jest tak tłoczno od jachtów różnej maści, że z trudem znajdujemy jedno miejsce i stajemy longside burta w burtę. Gdy rozkładamy swój majdan, zaczynamy coś pichcić i suszyć rzeczy, czujemy na sobie dziesiątki par ciekawskich i niedowierzających oczu turystów.


(rys. Filip Sułkowski)


Przez cały miesiąc cumowaliśmy w spokojnych miejscach i byliśmy głównie obiektem zainteresowania innych żeglarzy. Teraz przygląda się nam tępo cały deptak, jak gotujemy swoje weki i instanty, jak szamoczemy się z namiotami na ciasnym pokładzie (yep, znów pada). Wieczorem udajemy się do lokalnego pubu na „Piwo Zwycięstwa”. Długo będziemy pamiętać jego smak – było równie drogie jak podłe. Wracamy do łodzi jako bankruci, ale szczęśliwi.

Następnego ranka sprawdzamy rozkład promów, ustalamy logistykę samochodową i miejsce slipowania naszych łódek. Wybieramy też delegata po zaparkowany w Bodo samochód. Kupujemy również „nalepki chwały”, które dołączają na przedniej grodzi do powiększającej się kolekcji.

W powrotnym rejsie na kontynent na szczęście dopisuje nam wiatr. Przepływając koło wyspy, „Trinidad” dostała się w zasięg dość silnego wiatru spadowego. W obliczu prawdopodobnej wywrotki dzielna załoga rzuciła się do refowania żagli. Tymczasem „Black Betty”, będąca kilka kabli z tyłu, była całkowicie poza zasięgiem tego lokalnego podmuchu i nawet nie zamierzała podjąć podobnego trudu.

W połowie powrotnej drogi Miłosz zauważył jakąś „dziwną mgiełkę”. Po chwili drze łamiącym się ze szczęścia głosem przez radio: „Wieloryb! Widzimy wieloryba! Dmucha, teraz dmucha!”. Robimy zwrot o 90 stopni i na pełnych obrotach mkniemy do lewiatana. Po chwili jest po wszystkim – olbrzym majestatycznie wyciąga w górę płetwę ogonową i znika w głębinach. Zobaczenie pośród bezkresnego morza tego pięknego stworzenia z pokładu własnoręcznie zbudowanej łódeczki to wspaniale przeżycie.

W fiordzie chłopcy z „Trinidad” postanawiają ostatni raz powędkować przy brzegu i omal nie rozbijają łodzi o pionowe skały, wskutek fali zrobionej przez prom. Po północy spotykamy się w Skutvika. Co prawda „Wrota Lofotów” nie oferują wyrafinowanych wygód (ani żadnych innych), za to mamy mnóstwo miejsca przy pustym pomoście, na środku którego rozbijamy namioty.

Olek, mający naturę szperacza, znalazł też jakiegoś dżentelmena, który wspólnie z synem buduje w ogromnej szopie gigantycznych rozmiarów drewniany jacht, którym za dwa lata mają plan udać się do Ameryki.

Bladym świtem Miłosz wsiada na prom do Bodo, a reszta wysypia się do stosownej godziny. Ostatni etap żeglugi prowadzi do Innhavet, niewielkiej mieściny dokładnie przy krajowej drodze E6. Nie wiemy jednak czy znajdziemy tam jakikolwiek slip.

Po drodze płyniemy wzdłuż pionowych skał fiordu tak blisko, że muskamy je dłońmi, a z góry kapie na nas woda z różnych źródeł. Wpływamy pod skalne nawisy, pod którymi się całkowicie chowamy. Ostatni raz także żegnają nas delfiny i orły bieliki.

W Innhavet nie znajdujemy żadnego slipu, ale uczynny tubylec zawozi nas na miejsce odpowiednie do wyciągnięcia łódek, z którego sam korzysta – nie jest to prawdziwy slip, ale szorstka skała schodząca pod akceptowalnym kątem do wody. Idąc za jego radą, wyciągamy „Trinidad” na przypływie. Cala akcja zajmuje nam dwie godziny i około godziny 22 wyjeżdżamy we trójkę w okolice Trondheim, 800 kilometrów na południe, skąd rozpoczęliśmy rejs miesiąc wcześniej.

Zobacz film z rejsu


Przed odjazdem Olek złożył „Dobrej”, która z braku miejsca w aucie musiała zostać, uroczystą obietnicę – będę z powrotem za 24 godziny. Spełnia ją z dokładnością do 15 minut. W Hommelvik Olek żegna załogę „Trinidad”, wraca swoim Volvo z powrotem 800 kilometrów na północ po „Black Betty”, po raz trzeci pokonać ten sam szlak, a potem jeszcze około 1800 kilometrów do domu. Po przekroczeniu granicy ze Szwecją znów zobaczyliśmy słońce...

Nasz wycieczka trwała miesiąc i dwa dni, w tym 26 dni rejsu: około 585 mil morskich i 150 godzin spędzonych w drodze, co daje rewelacyjną średnią prędkość 3,9 węzła! Mimo najgorszego od kilkudziesięciu lat lata i kosmicznych cen, wybrzeże Norwegii nas zachwyciło. Nie zdarzyło się, żeby w którejś marinie lub porciku nie podeszło do nas kilku miejscowych, którzy podziwiali nasze łódki (rzeczywiście, nie spotkaliśmy żadnych podobnych jednostek), robili zdjęcia lub częstowali alkoholem.

Szczególnie wdzięczni byliśmy za udostępnianie nam luksusów lokalnych brygg, w których mogliśmy wysuszyć rzeczy i schronić się w czasie gorszej pogody. Zaś „Black Betty” i „Trinidad” po raz kolejny udowodniły, że są dużo bardziej dzielnymi cruiserami, niż wskazywały by na to ich rozmiary.

 

 

 

Drukuj PDF