29 marca 2013
Spotkanie z legendą
Ciężkie plecaki, silny mróz i brak wiatru - Wazari Team na płaskowyżu (fot. Wazari Team)
autor: Grzegorz Gontarz
Po raz kolejny w tym roku udaliśmy się do Norwegii na Hardangervidda. Tym razem poza treningiem umówiliśmy kilka spotkań, z ważnymi postaciami polarnictwa XXI wieku.
Pierwszego dnia spotkaliśmy się w Oslo Gardermoen z Alexandrem Bierwald'em (szefem Acapulki). Pokazał nam dwie sztuki prototypowych pulek wykonanych z kevlaru i carbonu, które są ultralekkie i niezniszczalne. Długość 170 centymetrów. Są szerokie i spokojnie pomieszczą 850 litrów ekwipunku. Nowy materiał na płozach ma zmniejszyć opory tarcia. Spora szerokość ma zapewnić stabilność podczas ciągania i jazdy na kite'ach.
Acapulka dostosowuje sanki do potrzeb wyprawy, czyli na przykład w zależności od obciążenia i terenu w jakim będą użytkowane zostają nałożone odpowiednie warstwy materiału - mniej lub więcej warstw.
Podczas naszego trawersu będziemy mieli około 160 kilogramów ekwipunku, więc potrzebujemy dość solidnych sanek. Pulki z nowego materiału i dostosowane pod naszą wyprawę będą ważyć około 5-6 kilogramów. Po całkiem długiej rozmowie i dokładnym obejrzeniu pulek, prototypowe Acapulki musiały wrócić do Niemiec. My pojechaliśmy pociągiem do miejscowości Haugastol przy płaskowyżu Hardangervidda, gdzie umówieni byliśmy na spotkanie z Hannah Mckeand.
(Hannah McKeand to polarniczka o ogromnym doświadczeniu. W 2006 roku doszła solowo do Bieguna Południowego – około 1200 kilometrów – w 39 dni i 9 godzin. Był to ówcześnie rekord szybkości na trasie z Patriot Hills do Bieguna Południowego. Do dziś to najszybsze przejście wśród Brytyjczyków. McKeand jest przewodnikiem w rejonach polarnych, kilkukrotnie była na Antarktydzie, a także żegluje – przyp. red.)
Energiczna Brytyjka przyjęła nas ciepło i otwarcie w swoich skromnych progach. Jak to bywa u polarników, tak i u Hann'y jednym ze sposobów na życie jest prowadzenie eskapad w rejonach arktycznych… więc obecnie przebywa w Haugastol i prowadzi wycieczki przez Hardangervidda. Ale my spotkaliśmy się w innym celu.
Rozmawialiśmy o najbielszym kontynencie na naszym globie. Zasięgnęliśmy wielu informacji na temat znajdujących się tam baz i ewentualnym transporcie do nich. Wymieniliśmy się "doświadczeniami"… okazuje się, że nie jesteśmy jedynymi ludźmi tułającymi się w rejonach polarnych, używającymi membran gore-tex w temperaturach poniżej minus 15st.C! Hannah też używa i podobnie jak my – chwali.
Po spotkaniu jesteśmy bogatsi o cenne informacje (m.in. gdzie zaopatrzyć się w paliwo do kuchenki i jak wydostać się z McMurdo lub bazy Scotta, gdy statek nie zdoła dopłynąć). Dalszą część dnia przechadzaliśmy się na nartach po okolicy, a gdy przez chwilę powiało 5-6 km/godz., spróbowaliśmy uruchomić latawce.
Jedynie Flysurfer 15 m.kw. leniwie podniósł się z powierzchni zamarzniętego jeziora. Poszybował chwilę i padł. I w sumie tyle przygód z wiatrem, który potem był tylko słabszy. Choć wydawało się, że słabszy być już nie mógł!
Pogoda słoneczna, praktycznie bez chmurek, mróz znacznie poniżej minus 10 st.C., ale w słońcu wydaje się być całkiem ciepło. Nastała noc. Na "przedmieściach" wioski Haugastol rozbiliśmy namiot i po ciepłej kolacji poszliśmy spać. Prognoza pogody, jaką oglądaliśmy dzień wcześniej nie zapowiadała takiej pogody. Miało być około minus 15-18 st.C. Noc okazała się chłodniejsza. Nie byliśmy przygotowani na taką okoliczność. Ubrani praktycznie we wszystkie ciuchy jakie mieliśmy oraz ułożeni w śpiworach, których „limit comfort” sięga minus 19 st.C., a poziom „extreme” minus 28 st.C., próbowaliśmy spać.
Jednak zawzięta noc nie wszystkim na to pozwoliła. Temperatura minus 29 st.C. o godzinie 2:00 w nocy oraz podobnie nad ranem (około 5:00-6:00) lekko nas przymroziła. Rano przy śniadaniu dwie godziny rozgrzewaliśmy zmarznięte łapki.
Niewyspani ruszyliśmy na zachód, w stronę Finse. Mieliśmy nadzieję, że jak wejdziemy na wyższy pułap, znajdziemy trochę wiatru, by pokite'ować. Około 28 kilometrów trasy zajęło nam kilka ładnych godzin. Obciążone plecaki ( 30 kilogramów na osobę) skutecznie obniżały tempo. I tak zamiast treningu na kite'ach, mieliśmy trening z kite'ami (na plecach).
Kolejna noc praktycznie nie różniła się od poprzedniej. Czyli kolejna nieprzespana noc i kolejny dzień. Wiatru brak, pogoda pięknie słoneczna. Z latania nici, więc tym razem na lekko z górki na górkę i do góry, i jazda w dół. Taki mały chillout. Poniżej minus 22 st.C., a my rannym pociągiem udaliśmy się na lotnisko i… do domu.
Koniec krótkiej, choć zaskakująco zimnej wędrówki. Fajnie by było wrócić tam za jakiś czas. Zobaczymy. Póki co, trzeba kontynuować przygotowania do tej najdłuższej wędrówki - przez Antarktydę.
Partnerzy i patroni medialni wyprawy: