piątek, 05 sierpnia 2016

Pofruniemy przez Antarktydę

Wazari Team, czyli bracia Grzegorz i Szymon Gontarzowie oraz Piotr Zaśko, zamierzają pod koniec tego roku polecieć na Antarktydę, aby… dokonać pierwszego polskiego trawersu tego kontynentu. Bez wsparcia z zewnątrz, zrzutów żywności, ciągnąc na saniach cały potrzebny sprzęt. Od 1997 roku, gdy próbę takiego wyczynu podjął Marek Kamiński, żaden Polak nie porwał się na podobną eskapadę.
Najmłodszy z trójki polarników, Grzegorz, rocznik 1983, jest doktorantem Politechniki Warszawskiej. Szymon, rocznik 1980, jest doktorem, również na Politechnice Warszawskiej. Zaś Piotr Zaśko, rocznik 1974, jest lekarzem medycyny, specjalistą w dziedzinie anestezjologii.
Wazari Team był dwukrotnie wyróżniony w konkursie Kolosy, w kategorii „Wyczyn Roku” za trawers Grenlandii w 2008 roku oraz za trawers islandzkich lodowców w 2010 roku. 


Marek Kamiński to facet, który was inspiruje czy raczej wkurza, bo na Biegun Południowy dotarł przed wami?
Grzegorz: Każdy ma swój cel. Naszym celem nie jest dojście na Biegun Południowy. Nie mamy powodu, żeby się na niego denerwować, a że się zasłużył w polskim polarnictwie, to fakt.
Szymon:

Co chcecie zrobić?
Szymon: Trawers Antarktydy.
Grzegorz: Z jednego brzegu na drugi.

Skąd chcecie wystartować?
Grzegorz: Z angielskiej bazy Halley’a i podążać w stronę bazy amerykańskiej, McMurdo, czyli przy morzu szelfowym Rossa. Najkrótsza droga przez Biegun Południowy. Około trzech tysięcy kilometrów. Zobaczymy, ile tego wyjdzie w praniu, bo wiadomo, że różne sprawy mogą się dziać i możemy troszeczkę zboczyć z trasy.

Jak długo zamierzacie tę trasę pokonywać?
Grzegorz: Dobrze by było w miarę szybko to przejść. Wiadomo, im szybciej, tym większe zadowolenie. Czterdzieści pięć do pięćdziesięciu dni to minimum co można uzyskać. Zakładamy jednak, że jeśli będą słabe warunki, to może to potrwać nawet i dziewięćdziesiąt dni.
Szymon: Trzeba znaleźć optimum. Tak jak w maratonie. Jeżeli ktoś chciałby się męczyć przez sześć godzin, to jest to jakaś masakra. Z drugiej strony w dwie godziny nikt maratonu nie przebiegnie. Dlatego musimy znaleźć optimum, żeby było skutecznie, a przy okazji może efektownie. Wtedy będziemy mieć więcej frajdy, satysfakcji. A zresztą więcej niż trzy miesiące to po prostu nie da się tam wytrzymać.

Dlaczego?
Szymon: Kończy się okres letni i zaczynają się naprawdę trudne warunki, silne mrozy, byłoby naprawdę niebezpiecznie…
Grzegorz: Przede wszystkim organizm. Organizm…

To optymalne okienko pogodowe, to kiedy?
Grzegorz: Od połowy listopada do połowy lutego. To najlepszy okres ze względu na temperatury czy też wiatry. Wtedy wieje umiarkowanie. To znaczy nie przewidujemy wiatrów więcej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Ale najważniejszy jest organizm i jego sprawność przy ogromnym systematycznym wysiłku. Dodatkowo są inne niebezpieczeństwa, na przykład jeżeli pijemy tylko i wyłącznie wodę ze śniegu czy też lodu, to ona jest pozbawiona minerałów. Człowiek nie czerpie z takiej wody energii i jej część jest zwyczajnie przez organizm odrzucana. Bardzo łatwo się odwodnić, przemęczyć.

Trasa, jaką zamierza pokonać zespół. Niebieskie strzałki wskazują kierunek wiania przeważających wiatrów

Marka Kamińskiego wszyscy podziwiają, ale od roku 1997, kiedy próbował zrobić trawers Antarktydy, nie znalazł się w Polsce nikt chętny na podobną eskapadę. 15 lat minęło i nie było śmiałka. Dlaczego?
Grzegorz: Weźmy pod uwagę łatwiejsze cele. Grenlandia – dotychczas były jedynie trzy polskie trawersy. Trudno powiedzieć, czemu Polaków nie ciągnie w rejony polarne. A Antarktyda jest oddalona, koszty transportu są ogromne.

No to prześledźmy waszą drogę w kierunku Antarktydy. Pierwsza wasza wyprawa, rowerowa, była w 2001 roku.
Grzegorz: Oj, była wcześniej, w 1999 roku. Nie była publikowana, bo wtedy jeszcze Internet w Polsce niezbyt dobrze śmigał. Miałem wtedy 16 lat i udaliśmy się na rowerach w Bieszczady oglądać pełne zaćmienie słońca. Tylko, że pełne zaćmienie wypadło na Węgrzech. To pojechaliśmy trochę dalej, czyli na samo południe Węgier. Przezornie wzięliśmy paszporty.

Szymon, ile miałeś wtedy lat?
Szymon: Osiemnaście.
Grzegorz: W każdym bądź razie musieliśmy nadganiać pociągami.
Szymon: Bo mieliśmy określony czas na tę podróż i musieliśmy wrócić na konkretny dzień.
Grzegorz: Tak, i jak wróciliśmy, to stwierdziliśmy, że to dużo większa satysfakcja, jak się każdy kilometr samemu przepracowało, a nie jakiś pociąg.
Szymon: Tym bardziej, że byliśmy w takim teamie mieszanym. Było sześć osób. Nie do końca każdy wie, jak drugi reaguje na wysiłek fizyczny. Już się wtedy powoli te cechy kształtowały, które potem wyróżniły skład naszego zespołu.
Grzegorz: Właśnie. Potem byliśmy we dwóch z Szymonem na rowerach dookoła Słowacji.

Wyprawa rowerowa po Europie w 2001 roku. Szymon pierwszy z lewej, Grzegorz w środku

Potem znów wyprawa rowerowa przez Austrię. Co was w tych rowerach tak pociągało?
Grzegorz: Przede wszystkim to, że jedziemy, gdzie chcemy.
Szymon: To taki naturalny rozwój. Jak się było w szkole czy studentem, to było dużo czasu, a takie włóczęgi rowerowe to jest genialna sprawa dla kogoś młodego.
Grzegorz: Za małe pieniądze. Budżet dziewięć, osiem złotych na dzień.
Szymon: Tak, prawie za darmo się jeździło. Czas świetnie się spędzało. Do dziś uważam, że to jest najlepszy sposób zwiedzania.
Grzegorz: Potem był wyjazd do Hiszpanii.
Szymon: No… i chyba wtedy żeśmy stwierdzili, jak bardzo nie lubimy upałów. Mieliśmy do Gibraltaru dojechać, ale po prostu było tak gorąco… No, strasznie gorąco.
Grzegorz:

I dlatego później pojechaliście do Nordkapp?
Szymon: Próbowaliśmy różnych rzeczy i szukaliśmy tego, co nam bardziej odpowiada. W czym się najbardziej sprawdzamy. Z wypraw rowerowych to chyba najlepiej wspominam właśnie Nordkapp. Mimo to, że jak się statystyki zobaczy tej wyprawy, to osiemdziesiąt procent to był deszcz, zimno. I mimo wszystko było najlepiej.
Grzegorz: No…

Wyprawa na Nordkapp w 2004 roku

W 2006 roku, była rowerem Australia i Nowa Zelandia. To chyba jednak wyprawa w upał?
Grzegorz: Ale w Australii byliśmy zimą.
Szymon: I okazało się, że była to tamtejsza zima stulecia. Na górę Kościuszko brnęliśmy w śniegu po pas.
Grzegorz: Były ponad trzy metry śniegu. Oni tam nie pamiętali takiej zimy. Byliśmy jedynymi na szczycie.
Szymon: Temperatura odczuwalna spadała poniżej minus 20 st.C.
Grzegorz: A my na rowerach, w górach. A Góry Wododziałowe nie są wcale takie niskie, jak się wydaje.

Rowery, rowery i nagle w 2008 roku trawers Grenlandii. To przecież zupełnie inna liga. Kto rzucił pomysł?
Grzegorz: A to powstało jeszcze na poprzedniej wyprawie, jeszcze na wyprawie w Islandii.
Szymon: Bo jeszcze Islandia była.
Grzegorz: Islandia była jeszcze przed Australią i Nową Zelandią. Tym bardziej, że Australia, Nowa Zelandia to był wyjazd trekingowy. Mieliśmy zamiar zdobyć kilka szczytów. Ale ta zima… A wcześniej była Islandia. Na Islandii zrobiliśmy około czterech tysięcy kilometrów na samych rowerach.

Objechaliście wyspę dookoła?
Grzegorz: No, można powiedzieć, że dookoła.
Szymon: Raczej ósemkę zrobiliśmy.
Grzegorz: Tak. I zaplanowaliśmy wejść na najwyższy szczyt Islandii, taki nunatak, który znajduje się na lodowcu Vatnajökull. Hvannadalshnúkur ma bodajże 2208 metrów z tego, co pamiętam. I w sumie bez większego sprzętu alpinistycznego udało nam się wspiąć. Tylko raki i lina. Żadnych śrub lodowych, żadnych większych zabezpieczeń. Akurat było niezłe okno pogodowe. Stanęliśmy na tym szczycie i patrzymy. Dookoła lód. I tak myślę: ale fajnie by było przejść ten lodowiec. No i od tego się zaczęło. Od tego zaczęły się plany. Na początku jakby tu przejść przez Vatnajökull. Ale każdy z nas do czynienia z nartami miał od lat, także stwierdziliśmy: może spróbujmy coś więcej.

Na szczycie Hvannadalshnúkur w 2005 roku

Tak od razu?
Grzegorz: Tak.
Szymon: Byliśmy już wcześniej na lodowcach. W Norwegii, w Nowej Zelandii.
Grzegorz: Myśleliśmy o Islandii, a wyszło, że pojechaliśmy na Grenlandię. To w końcu nie jest tak wiele dalej…

Ale o wiele trudniej.
Szymon: Z wyprawy na wyprawę poprzeczkę podnosiliśmy. To nie był za duży skok.
Grzegorz: Bo dało radę.

Kto pierwszy wypowiedział słowo: Grenlandia?
Grzegorz: Nie wiem.
Szymon: Myślę, że to była wspólna decyzja. Po prostu otworzyliśmy mapę, zobaczyliśmy ją – i tak zaczęliśmy planować nową wyprawę.
Grzegorz: Jak już wymyśliliśmy tę Grenlandię, to trochę dłużej zajęły przygotowania. Ponad rok. Po pierwsze próbowaliśmy załatwić pozwolenie, żeby dostać się na lądolód grenlandzki. Niestety, takiego pozwolenia nie dostaliśmy.

Dlaczego?
Grzegorz: Wszyscy robią trawers Grenlandii wiosną. Od kwietnia można wchodzić na lądolód i wtedy jest najbezpieczniej ze względu na szczeliny. One są po prostu poprzysypywane zamarzniętym śniegiem. Na lipiec w ogóle nie wydają pozwoleń. Nie można tam być na lądolodzie w tym miesiącu. I potem dopiero w sierpniu można wchodzić, i to też ze szczególnym uwzględnieniem trasy. A nasza trasa nie odpowiadała Duńskiemu Centrum Polarnemu ze względu na to, że w tę stronę, w którą chcieliśmy iść, stwierdzili, że będzie…

Czyli ze wschodu na zachód?
Szymon: Chcieliśmy iść z zachodu na wschód.
Grzegorz: I stwierdzili, że zachodnia część jest zbyt roztopiona, jest zbyt niebezpiecznie i po prostu w tym okresie nie wpuszczają nikogo od tamtej strony. Obszar szczelin rozciąga się nie na szerokość 10 czy 20 kilometrów od zachodniego brzegu lądolodu, ale na 80 czy 100 kilometrów. Dopiero jak zmodyfikowaliśmy trasę, że pójdziemy od wschodu na zachód, dostaliśmy pozwolenie.

W tym okresie, w którym chcieliście, czyli na sierpień?
Grzegorz: Tak, tak. Co prawda trwało to długo i dostaliśmy pozwolenie tydzień albo półtora tygodnia przed wyjazdem na Grenlandię.

Byliście spakowani, a nie wiedzieliście, czy w ogóle pojedziecie?
Grzegorz: Dokładnie tak. W ostatnich tygodniach mieliśmy jeszcze problemy z załatwieniem ubezpieczenia.

Nikt w Polsce nie chce ubezpieczać tego typu wycieczek?
Szymon: Tutaj mieliśmy pierwszy pseudo kontakt z panem Kamińskim.
Grzegorz: Marek Kamiński z Wojciechem Moskalem, wiadomo, zrobili pierwszy polski trawers Grenlandii. Mieli ubezpieczenie od jednego z najlepiej prosperujących ubezpieczycieli w Polsce. Ten ubezpieczyciel nam odmówił, odmówili też inni zagraniczni, którzy mieli filie w Polsce. Nasze pisma trafiały nie do oddziałów tych firm, ale do samych szefów na Polskę. Ale oni uznawali, że to są za wysokie kwoty i nie chcieli ubezpieczyć. Z Markiem Kamińskim próbowaliśmy się skontaktować w sprawie ubezpieczenia. Niestety odbiliśmy się od ściany.
Szymon: Zbywali nas tam. Przez sekretarkę.
Grzegorz: Aż w końcu zwróciliśmy się do Norwegów, którzy wiosną robili trawers Grenlandii, z pytaniem, gdzie można się ubezpieczyć. A oni mówią: damy wam kontakt do naszego znajomego, który mieszka w Szwajcarii, a ubezpieczy was w Anglii.

I udało się?
Szymon: Udało się.
Grzegorz: Bez problemów. W ciągu dwóch dni załatwiliśmy ubezpieczenie na wszystkie te kwoty, które były wymagane. Bez najmniejszego problemu.

Pojechaliście we trzech. Ten trzeci to kto i skąd się wziął w waszym teamie?
Szymon: Oczywiście to nasza rodzina. Nasze wyprawy jakimś cudem zrobiły się rodzinne…
Grzegorz: Ja myślę, że to kwestia dogadania się. W rodzinie czasem łatwiej się dogadać.

Czyli Piotr Zaśko. Jak jesteście z nim spokrewnieni?
Grzegorz: To jest dalszy kuzyn. Kwestia któregoś tam pokolenia. W każdym razie rodzina.

Jeździł z wami wcześniej na wyprawy rowerowe?
Szymon: Jeździł na wyprawy rowerowe, ale osobno. Jest od nas trochę starszy. Ale podobne rzeczy robił, co myśmy robili…
Grzegorz: Wspinał się…
Szymon: Tak, wspinał się, biegał, sportowo spędzał czas, aktywnie, i też bardzo lubił podróżować. W pewnym momencie zaczęliśmy razem jeździć na mniejsze wyjazdy. To na narty, to gdzieś tam jeszcze i okazało się…
Grzegorz: I okazało się, że na nartach całkiem dobrze sobie radzi, chociaż się zarzekał, że nie potrafi jeździć na nartach.
Szymon: W dwa dni potrafił się wiele nauczyć.
Grzegorz: Ma duże zdolności dostosowywania się.

Ale żeby od razu trawers Grenlandii proponować?
Grzegorz: Zaproponowaliśmy. Już wcześniej, na tych krótszych wyjazdach okazało się, że jest dobrym kompanem i stwierdziliśmy, że będzie dobrym uzupełnieniem naszego zespołu.

I zgodził się tak od razu?
Grzegorz: Szczerze mówiąc, nie podejmował zbyt długo decyzji. Od razu stwierdził, że urlop jakoś sobie załatwi. Piotrek jest lekarzem. Dla nas to było i pod tym względem dobre, bo lekarz w teamie jest bezcenny.

Trzy osoby, trzy punkty widzenia. To zawsze pachnie konfliktem. Kto jest w Wazari Team liderem?
Grzegorz:

Szymon: Nie wiem czy jesteśmy ewenementem, ale u nas nie ma lidera i jakoś funkcjonujemy na tych wyprawach. To może rzeczywiście jest dziwne.
Grzegorz: Dokładnie.
Szymon: Każdy zna swoje mocne strony i słabsze. Dzięki temu tak dobrze się uzupełniamy.

Znacie te swoje słabe strony?
Grzegorz: Lepiej ich nie znać (śmiech).
Szymon: Nie, no znamy, znamy. Na takiej wyprawie nic się nie da ukryć.
Grzegorz: Ale za to jest ciekawie.
Szymon: W takich trudnych sytuacjach wychodzi cała prawda o człowieku.

Wy się pewnie znacie jak łyse konie?
Szymon: Raczej nie jesteśmy w stanie siebie zaskoczyć.

Czy to czasem nie jest problem. Mieszkacie ze sobą, cały czas jesteście ze sobą, na co dzień, nie ma chwili oddechu. To ułatwia czy to utrudnia?
Grzegorz: Nie ma wpływu.

Myślisz, że nie ma wpływu?
Grzegorz: Nie, nie ma wpływu. Akurat im dłużej i częściej gdzieś jeździmy, tym lepiej. Zgrany zespół to podstawa.
Szymon: Piotrek też raczej nie potrzebuje chyba od nas odpoczywać.
Grzegorz: Między nami nie dochodzi do żadnych większych starć, a to najważniejsze.

Nie musi być starć, żeby mieć dość drugiej osoby, jej drobnych wad, znudzić się nią.
Szymon: Jejku, w małżeństwie jest tak samo. Nie nudzimy się sobą.
Grzegorz: Nie.
Szymon: Miłość braterska i kuzynowska kwitnie.

Jak wasi rodzice reagują na te eskapady?
Szymon: Spontanicznie.

Wyrywają włosy z głowy?
Szymon: Niemalże. Reagują normalnie jak rodzice. Robią wszystko, żebyśmy nie pojechali. Na początku myśleli, że pojedziemy, co nieco sobie odmrozimy i już nigdy więcej się nie ruszymy. Ale zadziałało to odwrotnie i teraz już nie ma odwrotu.
Grzegorz: Dokładnie.

Nie ma odwrotu, czyli pod koniec tego roku jedziecie robić trawers Antarktydy. Kiedy ten pomysł się pojawił?
Grzegorz: Po Grenlandii.

Trawers Grenlandii w 2008 roku

W samolocie?
Grzegorz: Przed samolotem. Bo nie wyrobiliśmy się w czasie, który sobie założyliśmy, i samolot nam uciekł. Musieliśmy czekać dwa dni na kolejny samolot. Czekaliśmy i zwiedzaliśmy okolicę. To znaczy zwiedzaliśmy jak zwiedzaliśmy. Byliśmy mocno popuchnięci, w dodatku niedożywieni, bo ostatnie dni praktycznie bez jedzenia przeżyliśmy na Grenlandii.

W takim stanie myśli się o robieniu czegoś trudniejszego?
Grzegorz: Wiadomo, że na samym początku nie dochodzi to do człowieka, że się udało. Dopiero potem, następnego dnia, kiedy człowiek już uzmysłowił sobie, że dało radę, to myśli, może da radę coś więcej.
Szymon: To było tak, że wybraliśmy się podczas tych paru dni czekania na samolot na spacer i w oddali zobaczyliśmy ten lądolód, który przeszliśmy. Wszystkie wspomnienia, nagle, mimo tego zmęczenia, wróciły i chyba zatęskniliśmy, już po paru dniach tęskniliśmy do tego, co żeśmy tam przechodzili przez trzydzieści sześć dni. A z drugiej strony tak też trochę z niedowierzaniem, że jednak udało nam się to zrobić. To był taki szok po zakończeniu wyprawy, bo w czasie jej trwania, człowiek nawet nie myślał o trudnościach, z którymi się zmagał. Po prostu się szło, dzień po dniu i przyjmowało, co los zsyłał.

Pamiętacie ten moment, gdy to słowo Antarktyda się pojawiło po raz pierwszy?
Szymon: Chyba na tym spacerze, nie?
Grzegorz: Tak.
Szymon: Tak.

I który z was to wymyślił?
(cisza)
(śmiech)
Obaj: Odpowiedzialność zbiorowa.
Szymon: Już od tamtej pory tak po cichu, mimo to, że mieliśmy w międzyczasie jeszcze jedną wyprawę, zdążamy do tego celu. Islandia, na której robiliśmy trawers przez lodowce i przez interior w 2010 roku, była swego rodzaju przygotowaniem na Antarktydę. Wykorzystujemy każdy możliwy wolny czas, żeby gdzieś wyjechać, raczej w zimne rejony, coś przećwiczyć, czy samą kondycję, czy kite’y.

Trawers islandzkich lodowców w 2010. Wazari Team część drogi pokonał na rowerach, ciągnąc je potem na sankach przez lodowce

Znów się odniosę do Marka Kamińskiego. Podobnie jak on, podczas swojej próby, chcecie używać kite’ów. Jemu to pokrzyżowało plany. Nie obawiacie się…
Grzegorz: Marek Kamiński nie używał kite’ów. Poruszał się używając spadochronów. To zupełnie inny system. Owszem, nie wymaga to takiej wprawy jak jazda przy użyciu latawców, bo to jest zupełnie inna technika. Mieliśmy kite’y na Grenlandii. Wtedy to była nasza ostatnia deska ratunku. Mieliśmy dosyć długą trasę przewidzianą na krótki okres czasu. To, co planowaliśmy, było na granicy tego, co można przejść na nogach. I rzeczywiście musieliśmy użyć tych latawców, żeby nadrobić trochę trasy, gdy na kilka dni zatrzymała nas zła pogoda. Ale latawce nie zawsze okazywały się najlepszym wyjściem, bo jak przestaliśmy kontrolować trasę, to nas zniosło 30 kilometrów na południe. I to co nadrobiliśmy na szybkości przemieszczania, straciliśmy zmierzając w złym kierunku. To więc też kwestia nawigacji i wprawy. Im dłużej będziemy korzystać z tych latawców, tym będzie to łatwiej nam przychodzić. Tym bardziej, że mieliśmy na Grenlandii niezbyt dobre te latawce. Teraz, dzięki pomocy Andrzeja Stawickiego i firmy Flysurfer mamy do treningów dużo bardziej zaawansowane, lepiej zaprojektowane, bardziej stabilne.

Czy to kite’y specjalnie stworzone do jazdy na nartach?
Grzegorz: Specjalnie stworzone do sportów zimowych. Ciekawe, bo to są zamknięte komory, ale pompowane przez wiatr, a zachowują się jak otwartokomorowe. I to daje dużą stabilność.
Szymon: Bierzemy po dwa latawce na głowę, w różnych rozmiarach. Choćby z tego względu, żeby mieć szeroki zakres stosowalności w zależności od wiatru. A druga sprawa, że mamy dzięki temu zdublowany sprzęt, gdyby z jednym coś się stało.

Jaką mają powierzchnię?
Szymon: Te duże piętnaście metrów kwadratowych.
Grzegorz: Te mniejsze dziewięć do dwunastu.

I przy jakich wiatrach jesteście w stanie ich używać?
Szymon: O, ta piętnastka potrafi się już oderwać, ja wiem…
Grzegorz: Testowaliśmy od ośmiu kilometrów na godzinę…
Szymon: Tak, od siedmiu, ośmiu kilometrów na godzinę to jest w stanie pociągnąć samego narciarza...
Grzegorz: Lekki wietrzyk w zasadzie. Czyli załóżmy przy dziesięciu, dwunastu kilometrach na godzinę jesteśmy w stanie pociągnąć już siebie z sankami.

Te latawce będą niezwykle istotnym elementem wyprawy, bo trzy tysiące kilometrów w pięćdziesiąt dni to jest po 60 kilometrów dziennie. Tego na Antarktydzie bez wsparcia, na samych nartach idąc, chyba nikt nie jest w stanie osiągnąć?
Grzegorz: Dokładnie tak. Planujemy dużo używać latawców.
Szymon: Latawce stwarzają możliwość, by w tak krótkim czasie przebyć taki dystans, przetrawersować Antarktydę. Chcemy wykorzystać tę możliwość, bo kiedyś kite’y nie były znane. Tak naprawdę w ostatnich paru latach mocniej się rozwinęły.
Grzegorz: Byliśmy jednymi z pierwszych, którzy korzystali z kite’ów do napędzania siebie i sanek w rejonach polarnych. Wcześniejsze wyprawy, czy też takie które działały w tym samym czasie, czy nawet później, były napędzane spadochronami.
Szymon: Spadochronem trudno sterować. Nie możesz sobie wybrać kierunku jazdy.

Ciągnie tylko w jedną stronę?
Grzegorz: Tak. Taki żagiel na krótkich linach.

Duża prędkość, a tu zastrugi, szczeliny, samo prowadzenie kite’a też jest dynamiczne, trzeba pracować rękami, nogami. I jeszcze nawigacja. Nie za dużo na raz?
Grzegorz: Na Antarktydzie jest o tyle łatwo, że lądolód zaczyna się i kończy szczelinami, a po środku jest po prostu nic.

A po środku są zastrugi właśnie.
Szymon: Właśnie, właśnie, teren nie będzie jednorodny, wiemy, musimy swoje na nogach przepracować. Dzięki temu nie będzie tak monotonnie. Latawce będą taką wisienką na torcie. Uda nam się je wykorzystać, jak dojdziemy do terenu pustynnego…
Grzegorz: W miarę znośnego.
Szymon: Nadającego się do kite’owania. Tam rozwiniemy żagle i pofruniemy.

Zakładacie, że ile maksymalnie uda się w ciągu dnia przelecieć?
Grzegorz: Wiemy z praktyki, jaką zdobyli inni polarnicy, którzy korzystali z kite’ów. Niklas Norman ustanowił rekord na Grenlandii i jednej doby zrobił ponad czterysta kilometrów. Jasne, to był jeden dzień taki maksymalny, ale jeżeli się zrobi sześćdziesiąt kilometrów, to już jest naprawdę niezły dystans.
Szymon: Na samych nogach dystans do trzydziestu kilometrów to jest taka standardowa dniówka.
Grzegorz: Czyli na latawcach możemy to zdublować.
Szymon: A zdublowanie, to już jest tak naprawdę cały dzień do przodu. Na pewno trzeba będzie walczyć o każdy kilometr i jak nie będzie warunków do latania, to oczywiście iść, iść, iść.
Grzegorz: Tylko tu będziemy mieli większy problem niż na Grenlandii. Tam mieliśmy bagażu około stu kilogramów na głowę. Tutaj będzie po sto sześćdziesiąt kilogramów.
Szymon: Dlatego zabieramy dwie pary sanek dla każdego. Jak będziemy szli, będziemy je ciągnąć jedne za drugimi. Opory dzięki temu będą mniejsze.

Jak wyglądają wasze przygotowania? Dwa razy byliście w Norwegii na lodowcach.
Grzegorz: ćwiczyliśmy ratownictwo ze szczelin lodowych.

Niedawno, w okolicach Sylwestra, znów byliście w Norwegii. Tym razem ćwiczyć kite’y. W Polsce ćwiczyć nie można?
Grzegorz: Da radę, ale to kwestia warunków. Na Hardangervidda warunki są bardziej zbliżone do Antarktydy niż tu u nas.

Trening na płaskowyżu Hardangervidda na przełomie 2012 i 2013 roku

Jak wygląda strona finansowa takiego przedsięwzięcia?
Szymon: W dużej części będziemy musieli sami ponieść koszty, no i przez te lata się trochę oszczędzało. Ale też jest tak, że od lat obracamy się w tym temacie i mamy mnóstwo sprzętu.
Grzegorz: Oczywiście będziemy starać się o wsparcie z zewnątrz. Szczególnie w tej kwestii, żeby się dostać i wydostać z tej Antarktydy.
Szymon: To są duże koszty. Chcemy przylecieć na Antarktydę z Ameryki Południowej, z Argentyny. A odlecieć na Nową Zelandię.

Jesteście w stanie to zrobić bez wsparcia finansowego z zewnątrz?
Grzegorz: Szczerze mówiąc raczej nie liczymy na to, że ktoś nam da pieniądze.
Szymon: Najtrudniej dostać żywą gotówkę. Ale zniżki na różne produkty udaje nam się wynegocjować. Może nam ktoś te bilety lotnicze kupi… W chwili obecnej startujemy w memoriale imienia Piotra Morawskiego, który może być naszą wielką szansą.
Grzegorz: Choćby transport bagażu. Przez ostatnie lata nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się z odmową jakiegokolwiek przewoźnika, by specjalnie dla nas ceny obniżył…
Szymon: Inaczej traktują korporacje czy firmy, które przewożą towary, a inaczej kogoś, kto robi takie rzeczy.
Grzegorz: I oni to robią tak naprawdę nie po to, żeby ich rozpromować, tylko z czystego, dobrego serca.
Szymon: Od jednej takiej przesyłki nie zbiednieją, bo na co dzień masowo przewożą tony towaru dla wielkich firm. Generalnie jesteśmy optymistami, a co będzie zobaczymy. Na razie cieszymy się z kite’ów, dostaliśmy od sponsora. Trzy kite’y o wartości dwudziestu tysięcy złotych, to naprawdę dla nas coś…

Przeglądając różne relacje polarników można dojść do wniosku, że największym wyzwaniem jest mróz. Jak wy jesteście na niego przygotowani?
Grzegorz: Przede wszystkim nie można się odmrozić. Nie można doprowadzić do tego, żeby odmrozić cokolwiek.
Szymon: Najważniejsze będą nogi. One najciężej będą pracować…
Grzegorz: Stopy.
Szymon: Najtrudniejszy jest moment rozstawiania namiotu. Człowiek się zatrzymuje, organizm nie pracuje tak jak podczas marszu. Wtedy najłatwiej się odmrozić. Później trzeba się dobrze rozgrzać.
Grzegorz: Jeżeli chodzi o nogi, to jest o tyle kłopot, że nigdy nie można uzyskać optimum pomiędzy temperaturą zewnętrzną a temperaturą w bucie i w większości przypadków noga się poci. Jeżeli noga się poci, to nie możemy dopuścić, żeby to zamarzło i to jest właśnie ból, bo na następny dzień nie wysuszymy tych botków, bo gdzie?

Można izolować wewnętrzną skarpetę, tę najbliżej skóry, warstwą nieprzepuszczalną, wtedy but nie jest wilgotny od potu.
Grzegorz: To jest gorsze, moim zdaniem, rozwiązanie. Trzeba mieć zapasowe botki i jak się uda, suszyć na słońcu.

Idziecie w butach skiturowych. To wynika z wykorzystania kite’ów?
Szymon: Tak, tak.

Obok mrozu, może nawet większym wyzwaniem, jest psychika.
Szymon: Ja myślę, że większa część każdego z nas już nie może się doczekać tej wyprawy. Na pewno będzie trudno i na pewno nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jak będzie trudno, ale wierzymy w to, że razem nam się uda.
Grzegorz: Pomimo optymizmu staramy się myśleć realnie i przewidywać pewne sytuacje, które mogą się zdarzyć. Jednakże myślę, że nasza psychika na tyle się wykształciła już poprzez poprzednie wyprawy, że…
Szymon: Jeszcze nas nigdy nie zawiodła do tej pory.
Grzegorz: Nie zawiodła nas.

Szymon, czego się najbardziej obawiasz?

Co w takiej sytuacji? Wzywacie pomoc i chorego ewakuujecie, a dwóch kończy?
Grzegorz: Nie, jesteśmy na tyle zgrani, że wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.
Szymon: Myślę, że to się nie da tak odpowiedzieć w tej chwili. Ciężko się postawić w takiej sytuacji. Wszystko będzie zależeć. Na pewno decyzję byśmy podjęli wspólnie. Myślę, że na pewno priorytetem byłoby jednak ukończenie tej wyprawy.
Grzegorz: Tym bardziej, że leci się przez cały świat.
Szymon: Ale oczywiście nie tak, że za wszelką cenę.

Grzegorz, czego najbardziej się obawiasz?
Grzegorz: Dwutygodniowego okna niepogody. Bo wtedy nie będziemy w stanie naładować sobie sprzętu grającego, a ciężko jest zasnąć jak Szymon chrapie (śmiech).
Szymon: Czy ktoś kiedykolwiek słyszał, żebym chrapał?

Wizualizujecie sobie tę wyprawę, trudności, lodowe pustkowie?
Grzegorz: O tyle jest problem z tą częścią świata, że Google Earth jeszcze tam nie dotarł i nie można sobie na Google Street pospacerować (śmiech). Mniej więcej wiemy, czego możemy się spodziewać. To jest pomieszanie warunków grenlandzkich z islandzkimi, jeżeli chodzi o technikę.
Szymon: Na pewno będzie dużo trudniej, niż do tej pory gdziekolwiek, kiedykolwiek, no i na to jesteśmy przygotowani, tego się spodziewamy.
Grzegorz: Spodziewamy się, że będzie ciężej, bo mamy prawie dwa razy więcej bagażu. Dodatkowo prawie trzy razy dłuższy okres wysiłku. Organizm to musi wytrzymać i szczerze mówiąc najbardziej się boję odwodnienia. Pomimo dużej ilości wody, która się mieści na tym kontynencie w postaci lodu, to boję się o odwodnienie organizmu. Mieliśmy już dwie wyprawy trzydziestoparodniowe i zawsze był problem z odwodnieniem.

Co będzie największym wyzwaniem na tej wyprawie?
Grzegorz: Dystans i czy organizm to zniesie.
Szymon: Ja jestem ciekawy czy przez trzy miesiące takiej ciężkiej wyprawy będę każdego dnia w stanie się w duszy uśmiechać. To dla mnie będzie interesujące wyzwanie.

Na koniec powiedzcie, po co wy tam w ogóle jedziecie?
Grzegorz: Mam takie zdanie, że tylko z dala od cywilizacji można poznać prawdziwy świat, czyli to, co się dzieje wokół. Można, tak naprawdę, współgrać czy też przyglądać się światu, przyrodzie, temu, co się dzieje wokół nas. Jest mało miejsc na ziemi, gdzie możemy być przez miesiąc zdani tylko na to, co nas otacza, na siebie. To jest naprawdę niesamowita rzecz.

Szymon?
Szymon: Jest kilka powodów. Myślę, że wszyscy tak uważamy, że warto…
Grzegorz: No tak, jesteśmy w końcu zgranym zespołem…
Szymon: Żeby jednak Polska miała w końcu takie osoby, które dokonały tego wyczynu, który jakoś tam świadczy ogólnie o charakterze Polaków i naszych możliwościach. Żeby ktoś z naszego kraju zrobił trawers Antarktydy, żeby w historii Polski zapisało się coś takiego. Druga rzecz, uważam, że warto promować taką właśnie turystykę, ekstremalną czy nie ekstremalną, ale taką prawdziwą, bez żadnego ściemniania, bez żadnych skrótów, taką z krwi i kości, którą można porównać do czasów wielkich odkrywców. Kiedy ludzi było stać na coś takiego wartościowego, wielkiego, a nie tylko zaspokajanie jakichś swoich ambicji czy popisywanie się. No i myślę, że dla każdego z nas to jest też jakiś sposób na rozwijanie siebie. Tak się składa, że jesteśmy zdolni do tego i jesteśmy w stanie to zrobić, a nie każdy jest. Na przykład, nie jesteśmy w stanie robić rzeczy, które inni robią...
Grzegorz: Czyli, na przykład, leżeć dwa tygodnie brzuchem do góry na plaży...
Szymon: I psychicznie, i fizycznie jesteśmy przystosowani, żeby takie rzeczy robić. A skoro tak, róbmy to. Róbmy to, co najlepiej potrafimy i niech z tego tylko jakieś same dobre rzeczy wychodzą. I w to wierzymy.

 

 

Drukuj PDF