sobota, 05 marca 2016

Byka za rogi i przez ocean

Znany podróżnik Romuald Koperski zamierza w czerwcu 2013 roku rozpocząć próbę samotnego przepłynięcia łodzią wiosłową Oceanu Spokojnego. Start w miejscowości Choshi w Japoni. Koniec rejsu – u brzegów Ameryki Północnej. Ponad 10 000 kilometrów.
Dotychczas próbowało tej sztuki kilkunastu samotnych wioślarzy, ale dokonało jej zaledwie dwóch ludzi. W 1991 roku Francuz Gerard d’Aboville wiosłował przez 134 dni. Kolejnemu śmiałkowi udało się dopiero  14 lat później – i znów był to Francuz, Emmanuel Coindre. Tym razem jednak wyprawa trwała krócej – 130 dni (dokładnie 130 dni i półtorej godziny).
Romuald Koperski ma już skonstruowaną łódź. Obecnie jest w fazie przygotowań i treningów. Poniżej wywiad – o wyprawie, potrzebnym doświadczeniu i życiowym credo podróżnika.

 

romuald koperski portret

Romuald Koperski urodził się w 1955 roku w Sopocie. Człowiek wielu profesji. Pilot samolotowy I klasy, zawodowy pianista, dziennikarz, ale przede wszystkim podróżnik. Głównym celem jego wypraw była i jest Syberia. Przemierzył ją wzdłuż i wszerz podczas kilkudziesięciu wypraw. Wśród nich kilka przeszło do historii polskiej eksploracji.
W 1994 przejechał samochodem z Zurychu przez Syberię do Nowego Jorku. W 1998 samotnie spłynął pontonem rzeką Leną – 4500 kilometrów. Za tę podróż otrzymał Kolosa oraz tytuł „Podróżnika Roku 1999”. W 2008 roku z dwójką przyjaciół po raz pierwszy w historii motoryzacji połączył podczas przejazdu pojedynczym samochodem dwa najodleglejsze punkty Eurazji: najdalej na zachód wysunięty przylądek w Portugalii z najdalej na wschód wysuniętym przylądkiem Azji – Czukotką. I to podczas zimy, w temperaturach dochodzących do minus 50 st. C. Trasa, liczącej 18000 kilometrów wyprawy, wiodła przez bezdroża Syberii. Specjalnie przystosowany do niskich temperatur samochód pokonywał zamarznięte rzeki i jeziora, a także wspinał się na górskie przełęcze, na które nie prowadzi żadna droga.
W styczniu 2010 roku Romuald Koperski wykonał najdłuższy koncert fortepianowy na świecie, za co trafił do Księgi Rekordów Guinnessa. Grał na fortepianie bez przerwy 103 godziny i 8 sekund.
O swoich dokonaniach Romuald Koperski pisze w książkach: „Pojedynek z Syberią”, „Przez Syberię na gapę”, „1001 Obrazów Syberii”, „Syberia Zimowa Odyseja”.

 

Concept C2. Na pewno zna Pan to urządzenie i pewnie już je Pan znienawidził?
Concept C2... (śmiech). Znam to urządzenie. Jestem dopiero na samym początku treningów, ale ta nienawiść jest już blisko, bo zaczynam ćwiczyć systematycznie. Ale też bez przesady, nie chcę by moja wyprawa była mordercza. Nie chcę, żeby to była wyprawa, która zapadnie mi w pamięci jako coś strasznego. Będzie ona oczywiście połączona z dotarciem do celu. Ale tę siłę niekoniecznie mięśnie mają mi zapewnić. Liczy się psychika, żeby na drugą stronę, przez tę wielką wodę dotrzeć.

Ale pozostańmy przy mięśniach. Concept 2 to najpopularniejszy w polskich siłowniach ergometr wioślarski. Jak Pan trenuje?

A ile Pan spędza czasu przy wiosłach?
Aktualnie dwa razy w tygodniu, ale będę starał się częściej.

Godzinka czy dłużej?
Początkowo po godzinie.

A jakiś inny trening, nie na ergometrze?
Nie, nie.

Zamierza Pan przewiosłować z Japonii do Stanów Zjednoczonych. Ile to kilometrów?
Około 6 000 mil morskich.

Prawie 11 000 kilometrów?
Tak. Ale to liczymy po ortodromie, czyli najkrótszą możliwą drogą po łuku Ziemi. A takich cudów nie ma, bo nawet statkiem z silnikiem tej drogi w ten sposób pokonać nie można. Warunki atmosferyczne wprowadzają odchylenia od tej najkrótszej drogi. Wyjdzie tego więcej, a ile, to trudno powiedzieć. Zależy co mnie spotka.

Jakie są przeważające wiatry na tej trasie?
To jest 35. równoleżnik, czyli w zasięgu huraganów, które się tworzą w okolicach równika. W zależności od długości geograficznej te wiatry się różnie nazywają. Tam cyklony, tu huragany. Ich wspólną cechą jest to, że są bardzo silne. Z symulacji, które wynajduję za pośrednictwem różnych meteorologicznych służb, widzę, że one się różnie układają. Musiałbym mieć wyjątkowe szczęście, żeby na nie nie trafić, ale w przypadku tego rejsu nie sądzę, aby można było „nie trafić”.

Czyli huragan na pewno się zdarzy?
Oby jeden.

Romuald Koperski na swojej łodzi

A prądy morskie?
Jest i prąd morski. Muszę się jednak zdecydować – czy będę się trzymał prądu morskiego, nadłożę drogi i wyjdzie 7000 mil, czy będę starał się płynąć po łuku ortodromy i z każdej pozycji starał się obliczyć nową ortodromę. I tak wszystko zależy od tego, gdzie mnie wiatry wyniosą… Bo co tu dużo mówić: wioślarz oceaniczny nie ma szans z wiatrem ani z prądem. Tę trasę wybrałem dlatego, że w okresie, w którym płynę, sprzyjają wiatry. Generalnie jest to strefa wiatrów zachodnich oraz południowo-zachodnich.

Czyli wystartuje Pan z Japonii, a wyląduje na północny-wschód od tego punktu i nie wiadomo gdzie?
Nie wiadomo gdzie. Zakładam jako cel miasto San Francisco. Natomiast jeszcze 200 mil przed San Francisco prądy i wiatry się rozdzielają. Będę starał się wpłynąć w te prądy, które prowadzą na północ, czyli... myślę, że wyląduję na północy nie dalej jak w Oregonie.

Ile dni na morzu Pan przewiduje?
Oczywiście każdy zakłada pokonanie trasy w jak najszybszym czasie, lepszym od poprzedników. Gdyby udało mi się pokonać Ocean Spokojny w 130 dni, to byłoby super. A jeśliby udałoby się dodatkowo dokonać tego bez wsparcia, to już idealnie. Tę trasę przepłynęło dotychczas dwóch ludzi, na kilkanaście prób. I nikt jeszcze nie dokonał tego bez wsparcia.

Czyli dostawali ze statków lub z samolotów jakieś zapasy?
Tak, różnie bywało. Czasem samoloty lądowały przy łódkach, czasem dostawali żywność ze statków. Więc mam tutaj dwie rzeczy do wygrania. Jeśli będę miał wielkie szczęście, to mam szanse przepłynąć poniżej 130 dni, 1 godziny i 30 minut – tyle wynosi rekord i należy do Francuza. Rekord ten został ustanowiony w 2005 roku. Natomiast jeżeli już będę widział, że cudów nie ma, że nie pokonam oceanu w takim czasie, to będę starał się dokonać tego bez wsparcia. I wtedy spłyną na mnie laury dla pierwszego, który przepłynął Ocean Spokojny na wiosłach tą trasą bez wsparcia z zewnątrz… Także gra jest warta świeczki.

Ile jedzenia Pan ze sobą zabiera?
Podstawowe racje żywnościowe. Trzy racje żywności liofilizowanej to jest podstawa. Łatwo to obliczyć, tak z górką to będę potrzebował 600 paczek. Jedna paczka waży 150 gram, czyli jest to pewne obciążenie. Miejsce jest na łódce, nawet dość dużo jak na jedną osobę. Ale są też inne rzeczy, trudno się tym żywić przez cały ten czas. Będę też łowić ryby. Liofilizaty nie są szczególnie smacznie, ani nawet aż tak kaloryczne. Myślę, że wodę będę gotował raz dziennie i to wszystko.

Ma Pan podzielony dzień na kawałki? Na przykład pobudka o szóstej, później trzy godziny wiosłowania…
Nie, w podróży nie można tego robić, a przynajmniej w takiej podróży. Zapewne będą dni, kiedy po kilku dobach sztormowania człowiek będzie chciał nadrobić czas i po prostu będzie płynął 18 godzin.

To wróćmy do początku! Skąd się wziął pomysł?

Dlaczego akurat Ocean Spokojny, a nie Atlantycki?
Od razu na głęboką wodę. Czegokolwiek w życiu nie robiłem, to starałem się od razu na głęboką wodę. Kiedy byłem muzykiem, to starałem się grać z lepszymi muzykami od siebie, nawet jeśli byłem przedmiotem jakichś drwin z ich strony. Działałem według zasady: „Kopiuj mistrzów, a sam nim zostaniesz”. Gdy zabawiałem się w lotnictwo, to starałem się latać samolotem w trudnych warunkach, robić co się da, najróżniejsze kursy doszkalające… I w podróżach też. Podróże nie czyimiś śladami, ale żeby być pierwszym, żeby mieć to poczucie zdobywcy.

Można powiedzieć, że Pan się lubi pakować w kłopoty.
Ja wiem… 50 lat mi zeszło na tych kłopotach i jakoś czuję się dobrze.

Pierwotnie to miała być trasa z Władywostoku do San Francisco?
Na początku chciałem wystartować z Władywostoku. Ale było kilka prób z Władywostoku i żadna nie była udana. Na dodatek nie załapałbym się na rywalizację, a daje to start z Japonii. Istnieje stowarzyszenie wioślarzy oceanicznych. Oni ustalają trasy, na których się rywalizuje na północnym i południowym Pacyfiku, na Atlantyku północnym. Atlantyk już pokonało kilkaset osób. Na mojej trasie były tylko te dwie udane próby.

A Pan chciał rywalizacji?

Przeszkadzają?
To co za wygodne, nie daje takiej radości. O wiele przyjemniej jest sobie ugotować zupę nad ogniskiem, inny smak, inne przeżycia. A nie podejść do maszynki, wyjąć produkt, a nie daj Boże podgrzać gotową zupę. Ale to siedzi w każdym człowieku.

Sądzę, że większość ludzi woli ugotować zupkę z proszku, bo jest szybko i wygodnie, niż rozpalać ognisko w lesie i gotować w kociołku.
Może tak, ale we wszystkich siedzą takie… nie przyznają się do tego…, ale w każdym siedzi jakaś taka przygoda i jakaś wędrówka. Dlatego książki podróżnicze i książki kucharskie są najlepiej sprzedającymi się książkami. Dalej są dopiero romanse.. coś w tym jest.

Pan ma styczność z wieloma ludźmi. Ciągnie ich do takich wyczynów?
No, nie wszyscy są jednakowi. Różnią się między sobą nie tylko upodobaniami, ale również budową, fizjonomią, jedni coś mają, drudzy nie… Indianie czy ludy Syberii nie mają jakiegoś enzymu odpowiedzialnego za trawienie alkoholu i stąd popadają w alkoholizm… potrafią wypić 100 gram wódki i już pijani chodzą. I tak samo tutaj ludzie się różnią. Jedni zapatrują się w jakieś bogactwo, stają się właścicielami. Bo to nie jest tak, że ktoś coś posiada – to coś posiada jego. To jest taka moja filozofia.

Coś posiada człowieka?
Jeżeli Pan będzie miał piękny dom, stadninę koni, olbrzymią posiadłość, ileś tam tysięcy metrów kwadratowych, służbę, to to jest Pana złudzenie, że to jest pańskie. To wcale nie jest Pana. Pan wszystko odda, aby to utrzymać. To „coś” ma Pana, a nie Pan „to”. Z każdą własnością tak jest.

Być może, tak jak dla Pana jest wyzwaniem dokonywanie rzeczy niemożliwych, dla kogoś może być wyzwaniem utrzymywanie 100 rasowych koni czy też zgromadzenie kolekcji unikatowych samochodów…
Tylko, że ja dla podróży wszystkiego nie zrobię, a ten człowiek dla tych koni zrobi wszystko.

Nie zrobi Pan dla podróży wszystkiego? Naraża Pan życie…
O, to wszyscy od dnia narodzin ścigamy się z tym życiem. Jedni przegrywają szybko, inni dożywają sędziwego wieku. Jest mnóstwo pilotów akrobacyjnych, którzy umierają ze starości. Znam ludzi, którzy są ostrożni na każdym kroku, a potem ich choroba łapie albo giną na przejściu dla pieszych.

Jaka jest pańska recepta na dobre życie?

Pan jest chyba specjalistą od spełniania swoich marzeń. Co roku trzy wyprawy na Syberię na przestrzeni ostatnich kilku lat.
Te wyprawy akurat nie są moim marzeniem… moim marzeniem jest wiele rzeczy, część spełniłem bez jakichś specjalnych trudności, bez wyrzeczeń. Chciałem grać na instrumentach – jestem zawodowym pianistą i uważam, że dobrze gram, inni też tak uważają… Jestem pilotem samolotowym, piszę książki, fotografuję… Najróżniejsze rzeczy robię i jakoś… po prostu chciałem i mam.

Czyli to nie są marzenia, tylko bardziej cele do zrealizowania?
Nieee… marzenia! To nie jest tak, że wyznaczam sobie cele i po trupach idę. Cel to jest po trupach. Mam marzenia, które wychodzą. Wszystkie marzenia się spełniają. A jeśli się nie spełniają, to tylko z jednego powodu – że nie bardzo się chciało. Powód jest tylko ten jeden. Jakieś ograniczenia typu praca – co to za ograniczenie jest? Żadne ograniczenie.

To wróćmy do tej wyprawy najbliższej. Co trzeba spełnić, żeby się dostać do wyścigu?
Jest przepis, który wymaga, żeby łódź była wyposażona tak, a nie inaczej. Głównie tutaj chodzi o wykonanie tej łodzi, musi spełniać warunki łodzi wiosłowej. Bicie rekordu musi się odbyć za pomocą mięśni, prądów morskich i wiatru. Żaden inny napęd nie jest dopuszczalny. Każda łódź musi być wyposażona w system do odsalania wody, musi być system ostrzegania przed innymi statkami, musi posiadać radar, musi posiadać radio. To wszystko musi być zarejestrowane i zakwalifikowane. To nie jest tak, że w garażu wybuduję sobie łódkę i wystartuję. Muszę to wszystko zgłosić, mieć urządzenia, które będą śledziły moją drogę i pokazywały ogółowi ludzi. Każdy będzie mógł rano otworzyć laptopa, wejść na moją stronę i zobaczyć jakim kursem płynę, jaką mam prędkość, ile przepłynąłem w ciągu ostatnich 24 godzin.

Były tylko dwie udane próby pokonania tej trasy i aż 13 nieudanych. Analizował Pan te próby, żeby uniknąć podobnych błędów?

Tym dwóm wioślarzom udało się dlatego, że nie mieli tych huraganów czy…
Mieli, mieli, ale widocznie były słabsze. Ale myślę, że tu główną rolę gra odporność psychiczna. Jak się ogląda akcje ratownicze przeprowadzane na tych wioślarzach, to łodzie są całe, za to widać na ich twarzach przerażenie. Odkryłem jedną regułę: na długich dystansach dopływają ludzie po czterdziestce.

Z pewnym bagażem…
Z psychiką.

A jaka ta psychika musi być?
To musi być psychika już taka ustawiona, dojrzała. Psychika 20-letniego człowieka nie jest psychiką dojrzałą, rozwiniętą. Doświadczenie…

Jakie trzeba mieć?
Życiowe. Że po złym jest dobre. Że nic wiecznie nie trwa. Że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej… A jeśli już tak źle jest, to znaczy, że musi być lepiej i nie ma innej reguły.

Pan takie doświadczenia ma ze swoich poprzednich wypraw?
Oczywiście, 20 lat się włóczę po świecie, który nie jest uznawany za przyjazny turystom. Wiadome jest, że jeśli coś na wyprawie mi się stanie, to ja nie mogę przez telefon wezwać karetki pogotowia. Więc daje mi to też jakąś odporność. Spotkania ze zwierzętami, z ludźmi, z zimnem, z głodem… Z całą pewnością jest to taka sama zaprawa, jak zaprawa mięśni. A do tego są potrzebne lata. Nie można przeczytać książki i nauczyć się swojej psychiki, to nic nie da.

Trzeba się parę razy wpakować w kłopoty…
Taaaak! I wiedzieć, że byli tacy, co mieli gorsze kłopoty.

A był Pan kiedyś w takiej sytuacji, że gorzej już być nie mogło, ale lepiej też nie?
Oczywiście, zdarzają się zwątpienia. Na przykład, gdy daleko od cywilizacji psuje się samochód. Zdaję sobie sprawę, że nie ma warsztatu, nie ma pomocy i nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Ale to są tylko te pierwsze chwile. Potem dzieją się cuda. Ktoś jedzie, ktoś był, ktoś wie, gdzieś, coś…

Ta sytuacja na Syberii. Pod samochodem zapadł się lód na rzece. Przez parę dni Pan z kolegą musieliście się przedzierać w śnieżycy, przy minus 40 st.C. przez góry…
Taaak… Dopiero dzisiaj, z perspektywy czasu to się wydaje niebezpieczne. Na miejscu człowiek nie myśli w tych kategoriach. Jest zimno, no ale mamy śpiwory porządne, mamy skóry z renifera, zapałki, namiot! Jak wiatr zasuwał przez namiot, to murek robiliśmy ze śniegu i już było cieplej.

Zimowa wyprawa przez Syberię w 2008 roku

Czyli wyjściem w takiej sytuacji jest właśnie skupienie się na prostych krokach, które trzeba wykonać?
I myślenie pozytywne. Myśmy każdego dnia myśleli, że to kwestia 30 minut jak zaraz będzie miejscowość albo ktoś się pojawi. Przeciągnęło się na parę dni, ale generalnie było tak, jak żeśmy chcieli.

Nie zdarzyło się kiedyś tak, że Pana całkiem złamało i przestał Pan myśleć pozytywnie?
Nie. Gdyby tak było, to bym dzisiaj nie próbował budować łodzi i pływać przez ocean, i to jeszcze najtrudniejszą trasą.

Mówił Pan, że Ci wioślarze, co nie dopłynęli, mieli na twarzach wymalowane złamanie, a łodzie były całe. Nigdy łódź nie zawiodła, zawsze człowiek?
Nie było wypadku, żeby znaleziono wioślarza, a nie znaleziono jego łodzi. Bywało, że nie znaleziono wioślarza, ale łódkę znajdowano, a na tej łódce był porządek.

Zabrało go morze.
Albo pomyślał sobie, że jest w porcie i poszedł do tawerny.

Na tej trasie były takie przypadki?
Nie, akurat nie na tej. Taki wypadek był na trasie z Władywostoku do San Francisco. Peter Bird, człowiek, który założył to stowarzyszenie wioślarzy oceanicznych,  od lat 80. pływał po morzach i oceanach…

I jego łódkę znaleziono?
Całą. To było w 2003 roku chyba.

A jego nie było? I co się z nim stało?
Nie wiadomo.

Czyli łodzie raczej nie zawodzą. A skąd Pan wziął plany na swoją?
To nie jest łódka, którą wymyśliłem i z kolegą w garażu będę składał. To jest na podstawie projektu, to jest produkcja stoczniowa.

Ale konsultowaliście się z kimś, kto pływał po oceanie łodzią wiosłową?
Konstruktor wziął pod uwagę moją wydolność fizyczną, moją wagę i powiedział, żebym się nastawił albo na wyporność, albo na prędkość. Ja sobie zażyczyłem prędkość. Ta konstrukcja nie przeszłaby testów na wywrotność. Nie jest to łódka odporna na przechyły, ale za to szybka. Przy sprzyjającym wietrze i pracy wiosłami można popłynąć  3-4 węzły.

Co znaczy, że nie przeszłaby testów na wywrotność?
Tutaj nie chodzi o wywrotność, tu chodzi o stabilność. Polega to na tym, że staje się na burcie tej łodzi  i jeżeli ona nabiera wodę, no to nie jest stabilna.

I ta łódka taka jest?
Jest. Ona jest łódką, na której będę musiał uważać na środek ciężkości. Gdybyśmy wzięli jakiś jacht, to można stanąć na krawędzi i on się ledwie przechyli. Moja łódź momentalnie się przechyla i nabiera wody.

To jednak utrudnienie.
Coś za coś.

Szybkość za bezpieczeństwo?
Ale z kolei przechodzi test, że wstaje sama. Jest dzielna na fali. A weźmy na przykład łodzie wioślarskie – one też nie są stabilne.

Ale nikt na nich nie pływa przez 130 dni!
Musieliśmy znaleźć złoty środek. Konstruktor patrzył po różnych łodziach, oglądał podstawę, zdjęcia – jak to ma wyglądać. Ale generalnie jest to prototyp.

Skoro iluś ludzi próbowało takich rzeczy, to są jakieś doświadczenia w konstruowaniu podobnych łódek. Nie warto było wyciągnąć trochę wiedzy od konstruktorów z Francji czy Wielkiej Brytanii?
Do tego mamy profesjonalne programy komputerowe do projektowania konstrukcji. W nich można  przeprowadzić symulacje. I tak postępowaliśmy.

Pytam raczej o szczegółowe rozwiązania – ustawienie siedziska, rozplanowanie półek i rozłożenie obciążenia…
Nie mamy kontaktu do takich ludzi. Jak będę budował drugą łódkę, to będę wiedział wiele rzeczy więcej. Dzisiaj nie wiemy, nie mamy kogo zapytać, widzimy na obrazku. A to co mamy na obrazku to też wcale nie musi być dobre. Ktoś zobaczy obrazek i powie: „Zobacz, ci zrobili tak” – a to wcale nie musi być tak.

Ufa Pan tej łódce?
Pływałem, ufam. Nie mam prawa myśleć inaczej.

Pierwsze testy łodzi w Zatoce Gdańskiej

A ona już była przebudowywana? Zmienialiście coś ze sterem, przebudowywaliście luk wejściowy…
Jestem pewny, że łódź trzyma się na wodzie i można nią płynąć. A jak się przewróci, to wiem że wstanie. A to już jest dużo.

Może Pan opowiedzieć, jak dużo czasu spędził Pan już na tej łodzi na morzu?
Niedużo. Kilkanaście godzin. Ale to też ma jakiś smaczek. Co z tego, że będę pływał tygodniami, aż to się nudne stanie. Tak to wypłynę, wszystko nowe będzie… Będę musiał się nauczyć żyć na tej łódce, nauczyć gotować, załatwiać potrzeby fizjologiczne, gdzie trzeba uważać żeby się w głowę nie uderzyć… wszystko! Myślę, że po miesiącu będę już żył jak lis w norze.

Cytat z pańskiej książki „Syberia. Zimowa Odyseja”: „Nie należę do ludzi, którzy skrupulatnie, z ołówkiem w ręku, krok po kroku planują swoją podróż. Obieram cel i biorę byka za rogi.”
I to się sprawdza.

A jaki jest margines ryzyka, które Pan dopuszcza?
Wszędzie jest ryzyko. Trudno to nawet jakoś obliczyć. Jest ryzyko, no pewnie że jest. Gdyby to było łatwe, to by już kilkanaście tysięcy ludzi sobie popłynęło na drugą stronę, choćby dlatego, żeby zaspokoić jakieś swoje pragnienia. Jest to na pewno trudne, jest to na swój sposób elitarne. To jest też fajne, że nie jest to masówa, wyjazd na narty. To jest wyjazd w niewiadome.

Odnoszę wrażenie, że tak jak Pan pisał w książce, w przypadku także tej wyprawy zakłada Pan: „Jakoś to będzie i się uda”.
Tak. Oczywiście, że tak.

Ile jest planowania, a ile improwizacji? Pół na pół?

Ta wyprawa to jednak coś innego, niż dotychczas Pan robił. Syberia – ogromne przestrzenie, to fakt. Ale 100, 200 czy 300 kilometrów dalej jakaś osada jest. Zawsze też Pan z kimś podróżował. A tu – zupełnie inne środowisko, samotność…
No i to jest esencja tej wyprawy. Ile mogę po tej Syberii jeździć? Pewnie, że jeszcze całej nie widziałem, ale już mało jest rzeczy, które mogą mnie tam zaskoczyć – które mogę odkryć i powiedzieć, że tego jeszcze nie widziałem lub nie wiedziałem. Dużo wiem o Syberii, wiem więcej niż Sybiracy, którzy tam mieszkali. Oni znają tę Syberię w promieniu 200 kilometrów wokół siebie. Ja ją znam o wiele lepiej. I w konsekwencji przyszedł czas na coś jeszcze weselszego.

Coś, co może bardziej zaskoczyć?
Oczywiście, że tak. Coś, co mi pozwoli odkryć coś nowego, nie?

Szuka Pan bardziej tego czegoś na zewnątrz, czy w sobie?
I tu, i tu. Na zewnątrz to po prostu będą nowe gatunki ryb, nowe gatunki ptaków… Ale i jakaś analiza, jak każda podróż. To jest przede wszystkim podróż w głąb siebie.

Co tam można znaleźć?
Zobaczymy. Pogadamy na jesieni.

Co Pan już znalazł?
Planując to, stałem  się o wiele mądrzejszy, wiem wiele rzeczy, o których nie miałem pojęcia pięć lat temu. Człowiek się kształci przy tym. Jest to kształcenie o wiele lepsze od wszystkich uniwersytetów, od czegokolwiek. Ludzie dzisiaj są niewykształceni. Mówię dosłownie: 80% Polaków nie jest wykształconych. Mają ukończone uczelnie, ale jako ludzie się nie wykształcili do końca.

Co to znaczy „być wykształconym człowiekiem”?

I lepiej nie mieć mieszkania, a podróżować i mieć dom pod gwiazdami?
Nie, nie, ja do tego nie zmierzam, tylko mówię o niewykształceniu tych ludzi, którzy sami nie potrafią o sobie stanowić. Wykształcony człowiek stanowi sam o sobie. To jest obłudne, że on jest kierownikiem jakiegoś działu i on coś może. To jest śmieszne. Nic nie może, bo jutro nie będzie kierownikiem. Czyli to jest właśnie głębia tego wszystkiego. Nie każdy może to pojąć, od razu zrozumieć. To jest to doświadczenie, które się zdobywa latami. Jeden je nabędzie, ale większość go nie nabywa. Sami widzimy, jakie mamy społeczeństwo. Jesteśmy przecież ciemnogrodem, nie ma żadnej wątpliwości. Wyszliśmy ze wsi, z II RP, ale wieś nie wyszła z nas. Tak to wygląda.

Dzięki podróżom można tę głębię w sobie odkryć?
Ależ oczywiście, widzi się świat, widzi się wszystko na zasadzie porównania. Ładne, brzydkie, światło, cień… Oczywiście jedno i drugie musi być, nie da się narysować obrazu bez światła albo bez cienia. I to jest ważne, by być w tym świetle, w tym cieniu… a nie tylko cieniu.

Skąd w Panu ta pasja do przechodzenia z ciemnego w jasne, do przekraczania własnych granic?
Czy ja wiem, czy własnych granic? Ciekawość. To nie są jakieś granice. Nie jest to tak, że będę się poświęcać i na siłownię chodzić, nie wiadomo co, żeby przekroczyć jakieś granice. Ciekawość.

Kiedy to się zaczęło?
To się ma. Rodzi się z tym.

Spływ Leną - 4500 kilometrów. Rok 1998
Romuald Koperski spływ leną 1998

Jak Pan wraca z wyprawy, to jest satysfakcja czy niedosyt?
Od razu się myśli o następnej. Jak się kończy jedna wyprawa, to już jest druga w planie.

Zanim Pan skończy tę pierwszą?
Tak, tak, zanim skończę. Ostatnio jak żeśmy w zimie wracali to mówiłem kolegom, że trzeba łódkę budować i przez ocean płynąć. Prawdopodobnie byśmy we dwójkę płynęli, ale kolega, ten Marian, z którym byłem na zimowej wyprawie to… Ja go rozumiem, on ma biznes i może go nie być 3 miesiące raz na 10 lat, ale co roku na 3 miesiące to nie może.

Pan woli podróżować z ludźmi?
Chyba samotnie.

A co takiego jest w tym podróżowaniu samotnym, że Pana ciągnie?
Sam człowiek stanowi o sobie.

Większość wycieczek to jednak Pan robił z ludźmi. No, oprócz tej Leny.
Nie. Większość sam. Jakieś turystyczne wyprawy, które robię, no to wtedy wiadomo, że wśród ludzi. Ale zimowa to była w trójkę. Na zimową iść samemu to już igranie z losem.

A na tej łódce to nie będzie igranie z losem?
Eee, zobaczymy.

„Zobaczymy”!? Nie ma Pan już dość wyzwań? Sporo już lat na karku, dużo tych wypraw było, w tym sporo takich, których nikt wcześniej nie zrobił…
No tak. Ale tak długo jak coś robię, jak jest ta iskra… No co? Usiądę przed telewizorem? Na pewno nie.

Te wyprawy nie są coraz łatwiejsze. Są coraz trudniejsze.
No trudno, żebym teraz zrobił ekspedycję na Wyspy Sołowieckie albo gdzieś na Kilimandżaro… Zawsze musi być jakiś stopień trudności, ciekawości. To musi być fajne wyzwanie, nie? Obojętnie jakie, ale żeby to coś niosło.

Trudności rosną, doświadczenie oczywiście też rośnie, ale lata swoje robią. Nie ma Pan 25…
Ale nie byłem nigdy chory w swoim życiu. Raz do roku może jestem trochę podziębiony. Nie miałem nigdy żadnych operacji, złamania. Trzymam się.

Czy jest coś, czego się Pan boi?
Pewnie. Podróżując po Syberii spotyka się różnych ludzi, bandziorów, rekieterów. Bywa się w towarzystwach, gdzie nieporozumienia się załatwia w najlepszym przypadku na pięści. Ale to też wszystko jest szkoła. Człowiek, który przestaje się bać, szybko kończy życie. Natomiast nie jest to bojaźń, która może ograniczać.

Jak Pan sobie radzi z tym strachem?
Staram się omijać. To nie jest tak, że wchodzę gdzieś, staję na krawędzi krateru i mówię: „No to zajrzę co jest w środku”. Nie. Instynkt samozachowawczy jeszcze mam.

A tak życiowo boi się Pan czegoś? Żeby się nie zasiedzieć przed telewizorem w kapciach?

A na tej najbliższej wyprawie czegoś się Pan boi?
No tych huraganów cholernych! Tych fal, które będą przewracały, wywracały i wszystko rozbijały. Byle łódka wytrzymała.

A najniebezpieczniejsza sytuacja jaką Pan sobie wyobraża?
Uszkodzenie łodzi, steru… Przez wieloryby, przez coś… Pełno tego będzie i to wszystko w mojej łodzi się będzie działo. Delfin, orka może przepłynąć, steru nie zauważy, wygnie ster i będę się w koło obracał. Nie jestem w stanie przewidzieć, co będzie.

 

 

Drukuj PDF