28 lutego 2013
Chcę żyć jak Inuici
Norbert Pokorski to jeden z niewielu polskich polarników, którzy regularnie jeżdżą na północ globu i przemierzają lodowe pustkowia na nartach, ciągnąc cały sprzęt na saniach. W tym roku Norbert wyruszył na północno-zachodni skraj Grenlandii. Poniżej wywiad, w którym polarnik opowiada o swoich wyprawach: zdobywaniu doświadczenia, porażkach, fascynacji Arktyką.
Byłeś kiedyś w Chorwacji?
Nigdy nie byłem w Chorwacji. Zawsze się do niej wybieram, ale jakoś nigdy nie mam czasu.
A w Hiszpanii?
W Hiszpanii byłem. Pojechałem kiedyś na dwa tygodnie. Wyjechałem stopem z Polski, posiedziałem parę dni w Barcelonie, na wybrzeżu i wróciłem z powrotem stopem.
W południowych Włoszech? Na Lazurowym Wybrzeżu we Francji?
W 1998 i 1999 jako student pracowałem w kurorcie morskim Marina di Ravenna koło Bolonii. W barze szybkiej obsługi z regionalnym jedzeniem. Całe wakacje tam pracowałem.
Czyli klimaty śródziemnomorskie nie są ci obce? Ale zamiast poleżeć na plaży, w słońcu się pogrzać, jeździsz stale na północ, w zimne lody.
Lubię to. A nie lubię ciepła. To znaczy lubię siedzieć sobie w domu przy kominku, ale jak mam wybrać między +30 st.C a -30st.C, to zdecydowanie wolę minus. Bo przy +30 to ja już nic nie mogę zrobić. Nie jestem w stanie się bardziej rozebrać. Jak pracowałem we Włoszech, to miałem w Ravennie jakieś 35-40 st.C. Całe szczęście pracowałem w nocy, gdy było jedynie 25 stopni. W dzień spałem, a jak było za gorąco, to miałem pod domem supermarket i tam sobie wchodziłem między półki z mrożonkami (śmiech). W każdym razie przy -30 st.C. to założę sobie kolejny ciuch albo wejdę do śpiwora! Jestem sporych gabarytów, więc bardziej się nadaję na północ niż na południe.
Co cię na tę Północ ciągnie?
No… Północ! Po prostu to lubię…
Ale co ty tam lubisz?
Miałeś kiedyś styczność z niedźwiedziami w bliskim kontakcie?
Miałem dużo spotkań i bliskich kontaktów z niedźwiedziami, ale nigdy na tyle, żeby ten niedźwiedź chciał mi zrobić krzywdę. To raczej było tak, że jak mnie zobaczył, to był bardziej zdziwiony i wystraszony niż ja. Na samym Spitsbergenie miałem taką sytuację, że poszedłem do toalety, na fiord. Kucasz, załatwiasz się, trzymasz karabin, papier toaletowy, podnosisz głowę, patrzysz, a tu niedźwiedź do ciebie przyszedł. Dzieli was 50 metrów. Sytuacja mało komfortowa. Wstałem, ubrałem się szybko. On mnie nie zauważył na szczęście. Poleciałem do domku, wyjąłem kamerę, a jak wyszedłem, to on już był prawie przy samym domku. Krzyknąłem do niego. Był potwornie zdziwiony, że ktoś tu jest. Stanął, pomyślał i nas obszedł. W innych przypadkach misie widziały nas, z 200-300 metrów, ale odchodziły.
Może te historie o niedźwiedziach są przesadzone? Nie atakują ludzi…
Nie są przesadzone. Na Spitsbergenie jednak co roku kilka osób ginie.
Co roku kilka osób?
Tak. Ostatnio taka sytuacja była w 2011 roku, zginął 17-letni Szkot, a drugi został bardzo mocno poturbowany. W zeszłym roku nie wiem jakie były sytuacje, ale było bardzo niebezpiecznie, bo tych niedźwiedzi było wyjątkowo dużo na Spitsbergenie. Lodu mało, fok niedużo… niedźwiedzie łaziły wszędzie.
Polują na ludzi?
Polują.
Dla pożywienia?
Tak, dla pożywienia. Miejsce, gdzie jest wyjątkowo niebezpiecznie z niedźwiedziami to jest właśnie Spitsbergen, bo tam na nie nikt nie poluje. Tam dla nich człowiek… to jest jedzenie!
To wróćmy jeszcze do tego, co cię tam ciągnie. Śnieg, ludzie są fajni, ale może też pustka?
Powiedz mi: dlaczego niektórzy ludzie jeżdżą do Azji? Albo w góry? Niektórzy mają jakąś filozofię. Ja nie mam żadnej filozofii w tym co robię. Kompletnie żadnej. Ja nie jeżdżę tam, żeby przemyśleć życie. Jadę, bo lubię. Jaką najbardziej lubisz zupę? Co najbardziej lubisz jeść?
Pizzę…
A dlaczego lubisz pizzę?
Określony smak…
Ale do Ameryki nie jeździsz co roku.
Wszystkie wyprawy robię za swoje pieniądze. Nie mam żadnych sponsorów. Każdą wyprawę finansuję z własnej kieszeni, a to kosztuje. To jest taki wybór? Ja bardzo bym chciał co roku pojechać do Ameryki Południowej, ale gdy koszt takiego wyjazdu jest taki sam jak koszt wyjazdu w Arktykę… Jestem zwykłym, przeciętnym obywatelem, który zarabia średnią krajową i z tego musi utrzymać siebie, spłacać kredyt na budowę domu, mieć na życie, kupić żarcie dla psa, kotów i jeszcze odłożyć na wyprawę. To jest kompromis. I jak mam wybrać, gdzie pojechać, to wybieram miejsce, które najbardziej kocham, najbardziej lubię. Czyli Arktykę.
Kiedy ją tak pokochałeś?
W 1998 roku pojechałeś na Spitsbergen. Sam.
Tak, miałem ambitny plan. Pójść tu, tam. Trawers z północy na południe. 1100 kilometrów zrobić. Wyszedłem z Longyearbyen. Nie mogłem rozstawić namiotu, nie potrafiłem kuchenki rozpalić. Dwa dni posiedziałem w tych lodach i stwierdziłem: „Chłopie, co ty tutaj robisz?!”. Podwinąłem ogon pod siebie i uciekłem stamtąd. Zwyczajnie nie poradziłem sobie. Musiałem się jeszcze sporo uczyć…
Ale nie złamało cię to, nie poddałeś się?
Wyciągnąłem z tego wnioski: po pierwsze jestem za cienki i nie potrafię jeszcze w takich warunkach przetrwać. Wiedza teoretyczna, którą mi wpoił Wojtek Moskal jest super, ale to zupełnie co innego niż wiedza praktyczna, którą się zdobywa latami. Niby można jak Aaron Lindsau, czytałem na Forum Extremum, bez żadnego doświadczenia dojść do bieguna. Teraz już jest taka technologia, że to co robił Amundsen, w porównaniu z tym co my robimy… To był prawdziwy hardcore. Teraz to każdy głupi, co ma trochę pieniędzy może sobie pójść na biegun. Północny może nie, bo nadal jest to wyjątkowo wymagające miejsce, ale Południowy… to nie jest aż tak ciężko. W każdym razie wróciłem z tego Spitsbergenu z podkulonym ogonem. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć: byłem cienki, nie dałem rady, wymiękłem. Byłem kompletnie niedoświadczony, ale wyciągnąłem wnioski… Przede wszystkim: polski sprzęt się nie nadaje na wyprawy polarne. Polacy nie mają Arktyki, nie robią sprzętu, który tam testują. Jedyny sprzęt, który się nadaje na Arktykę, jest norweski, ewentualnie kanadyjski. Ja wybrałem rozwiązania norweskie i stamtąd mam sprzęt. Jest jedna jedyna firma w Polsce, w Gdyni, firma Robert’s – zrobię reklamę, bo jest naprawdę warta polecenia – i to jest jedyny gość, który wie jak zrobić sprzęt. Ale to dlatego, że jego sprzętu używa Borge Ousland i podpowiada, co i jak. Kupiłem więc sobie sprzęt i zacząłem więcej w Polsce się ruszać. Przeszedłem zimą od Kołobrzegu do Łeby. Po Parku Słowińskim chodziłem…. Spędzałem coraz więcej czasu zimą w terenie. I jak pojechałem na Spitsbergen w 2001 roku z czterema kolegami, to wejście na Newtontoppen było takie, jakbym sobie gdzieś w Tatrach poszedł na Halę Gąsienicową i z powrotem.
Później, po Spitsbergenie, pojechałeś do Kanady.
Pojechałem na Baffin Island. Sam. Stwierdziłem, że Spitsbergen jest cholernie prosty. Dla mnie Spitsbergen to jest taka polarna piaskownica. Jak chcesz zacząć swoją przygodę z Arktyką, to wiadomo – Spitsbergen. Ale krok po kroku: najpierw w polskie góry, pochodzić po Bieszczadach, pojechać w Karkonosze. I Spitsbergen. Na Spitsbergenie możesz sobie zrobić trasę z Longyearbyen do Sveagruva i wrócić. Praktycznie wszędzie jest zasięg. Jak masz problem, wyciągasz telefon komórkowy i dzwonisz po kogoś, kto przyjedzie po ciebie skuterem i cię zabierze. Jest gubernator, są służby, czuwają nad tobą – taka polarna piaskownica. Jak oceniam trudności wypraw, w skali od 1 do 10, to dla mnie dziesiątką jest zawsze Biegun Północny. Nie ma dla mnie trudniejszej wyprawy niż na Biegun Północny. Biegun Południowy to powiedzmy dziewiątka. Choć może finansowo jest trudniejszy.
Spitsbergen to jedynka?
Nie przesadzajmy, powiedzmy, że trójeczka.
A Baffin Island to ile było?
No, Baffin Island trudniej, myślę że piąteczka. Tam pojechałem, bo pomyślałem, że na Spitsbergen pojadę, kiedy chcę. Wsiadam w Gdańsku w samolot i parę godzin później jestem w Longyearbyen. Stwierdziłem, że pojadę sobie w miejsce trudniejsze. No i Baffin Island, ta cała Arktyka kanadyjska jest trudna. Tam jest po prostu zimno…
Ze Spitsbergenu od razu na głęboką wodę, czy też zimny lód.
Ale plan był taki: pojadę, zobaczę, jak dam radę coś zrobić, to zrobię, a jak nie, to zrobię rekonesans, zobaczę jak to wygląda i wrócę drugi raz. Pojechałem i okazało się, że tam nie ma czegoś takiego jak system ratunkowy. To nie Spitsbergen, gdzie wypełniasz papiery, że jak coś ci się stanie, to przyleci helikopter, zabierze cię, są skutery… Poszedłem na policję, kanadyjską konną, a oni: „Chcesz, to idź, co nas to obchodzi.” Byłem trochę zdziwiony, a nie miałem nic, żadnego radia…
Telefon satelitarny?
Nic, zupełnie nic. To był 2003 rok. Dopiero od dwóch i pół roku pracowałem. Dopiero zacząłem zarabiać. W budżetówce, jako leśniczy. Więc miałem delikatnie wyżej niż najniższa krajowa. Ledwo mi starczało na życie, nie mówiąc o tym, żeby kupić telefon satelitarny czy radioboję. Zrobiłem rekonesans, posiedziałem dwa tygodnie i stwierdziłem, że nie, Baffin Island na samotną wyprawę to jest jeszcze za wysoki próg dla mnie. Mimo, że miałem jakieś tam doświadczenie, że po Spitsbergenie chodziłem bez problemu… Pomyślałem: muszę znaleźć kogoś, kto ze mną pójdzie.
Ile kilometrów przeszedłeś mniej więcej?
Nie wiem, nawet tego nie liczyłem. U mnie na stronie nigdzie o tym wzmianki nie znajdziesz. Bo to na wzmiankę nie zasługuje. Nie zaliczam tego jako wyprawy polarnej, podobnie jak Spitsbergenu w 1998 roku. Dopiero w 2005 roku, jak tam wróciłem z Wojtkiem Gręźlikowskim, to sobie machnęliśmy trawers południowego Baffin Island. Wojtek to kolega z Kanady. Kończył geografię w Toruniu. Bardzo fajna wyprawa to była. Bardzo mi się podobało. Ja w ogóle bardzo lubię Arktykę kanadyjską, bo jest kompletnie inna niż pozostałe.
Czym się różni?
Jest zimna. Jest potwornie zimna. Jest dużo zwierząt. Wilki, woły piżmowe. Dużo Inuitów. Choć wolę Inuitów z Grenlandii. Ale nie dlatego, że ci z Kanady są jacyś inni. Są tak samo mili, fajni, przyjaźni. Różnica jest taka, że ci kanadyjscy jeżdżą skuterami i polują ze sztucerów. A jak im się zepsuje skuter na płaskowyżu, to zginą. Nie wiedzą jak postawić igloo, nie używają harpunów. Ci grenlandzcy jeżdżą psimi zaprzęgami, chodzą sobie w skórach i generalnie jak ta cała cywilizacja padnie, już nie będzie niczego, skończy się świat, to oni sobie poradzą. Przez setki czy tysiące lat polowali harpunami i nadal potrafią zrobić harpuny z kości, uszyć ciuchy ze skór, zrobić sanie… To nie jest dla nich problem. Kanadyjscy Inuici stracili bardzo dużo ze swoich umiejętności. Wolę tych grenlandzkich, bo oni są w stanie mi przekazać wiedzę, którą chciałbym mieć. To wiedza unikalna na świecie… Jest bardzo niewielu ludzi, którzy mogą pokazać ci jak żyć, nie mając w Arktyce zdobyczy cywilizacji.
Na Ziemi Baffina z Wojtkiem przeszliście 400 kilometrów?
Po Ziemi Baffina był trawers Grenlandii.
Po Baffinie były 4 lata przerwy. Byłem na Islandii, w Rosji, Ameryce Południowej…
Odpuściłeś sobie wyjazdy polarne celowo?
Odpuściłem w tym sensie, że nie miałem pieniędzy. Tak jak mówiłem: wszystko finansuję za swoje. Horrendalnie wielkie pieniądze. Gdybym to wszystko odłożył, to nie musiałbym brać kredytu na budowę domu. A ponieważ wiedziałem, że aby robić coraz fajniejsze rzeczy, muszę mieć sprzęt, zacząłem odkładać pieniądze. Już w 2008 roku chciałem robić trawers Grenlandii, ale okazało się, że Wojtek Gręźlikowski nie może. Przełożyliśmy to na 2009 rok, ale znów się okazało, że stracił pracę. Nie da rady. Sam trawersu Grenlandii nie mogłem zrobić, bo nie dostałbym pozwolenia. Zadzwoniłem do Rafała Króla. Znałem go od 2001 roku, kiedy żeśmy robili wspólnie Newtontoppen na Spitsbergenie.
A dlaczego akurat Grenlandia? To był trzeci polski trawers Grenlandii.
Bycie gdzieś pierwszym nie jest dla ciebie motywacją?
Jeżdżę dla przyjemności. Nie zabiegam też o media czy jakieś patronaty. Mam jedynie Zew Północy. Fajna gazeta, dobrze mi się ją czyta. Znam się z właścicielem, więc podsyłam mu czasami materiały. I to jest mój stały patron medialny. Jedyna rzecz jaką zrobiłem teraz, to specjalnie napisałem do National Geographic, bo pomyślałem, że to fajna wyprawa i a nuż się przyda patronat.
W 2011 roku znów Grenlandia. Tym razem północno-zachodni kraniec, tam, gdzie i w tym roku jedziesz.
Wzięło się to stąd, że Wojtek Moskal z trzema kompanami w 2000 roku przeszedł trasę z Wyspy Ellesmere’a przez Basen Kane’a do Qaanaaq. To była pierwsza wyprawa, która przeszła tę drogę na nartach, a nie jechała psimi zaprzęgami. I ostatnia wyprawa, która to zrobiła. Tam mało kto chodzi, teren prawie nie eksplorowany. Wojtek Moskal w ogóle jest pionierem w robieniu dziwnych rzeczy. To człowiek, który lód wyssał z mlekiem matki. Guru polarny. Ale wracając do wyprawy. Z Michałem Bobrukiem chcieliśmy zrobić tę samą drogę, ale w odwrotnym kierunku, przejść do Kanady. Wyruszyliśmy z Qaanaaq. Chcieliśmy dojść do Grise Fiord na Wyspie Ellesmere’a i stamtąd wrócić do Polski. Oszacowaliśmy tę drogę na 40 dni. Tyle mieliśmy jedzenia. Niestety, ocieplił się klimat i nie było lodu na morzu. Nie zamarzło. Trzeba było wchodzić na lądolód grenlandzki. Tam jest wiecznie zła pogoda, a to był luty: zimno, white out. Robiliśmy po kilka kilometrów dziennie. Zamiast iść 7 dni do osady Etah, szliśmy 14, z czego trzy przesiedzieliśmy w namiocie. Straszny kibel był. Cały czas szliśmy na północ, licząc że dalej morze jest zamarznięte. Szliśmy tak 20 dni i trzeba było zawrócić. Po 37 dniach byliśmy z powrotem w Qaanaaq. Także było na styk, bo mieliśmy jeszcze tylko na trzy dni jedzenia. Akurat tydzień przed nami ruszała ekipa: Niemiec i Czech. Oni mieli jedzenia na 65 dni. I też się nie przebili przez Basen Kane’a. Szli 30 dni na północ i musieli zawrócić.
Teraz znowu tam jedziesz. Sam.
Teraz jadę znowu… Z tym, że przejście do Kanady jest moim drugorzędnym celem. Pierwszym i najważniejszym celem jest posiedzenie z myśliwymi w Siorapaluk i życie z nimi. Nie wiem jak to wyjdzie. Korespondowałem z zaprzyjaźnionym Inuitą. Ale wymiana listów trwała rok. Jak do niego napisałem, to ktoś mu musiał list psim zaprzęgiem dowieźć, a potem jeszcze musiał się ktoś zjawić, kto z angielskiego mu to przetłumaczy. W każdym bądź razie, jak mi pozwolą, to zostanę z nimi dwa miesiące. Chcę się od nich wszystkiego nauczyć. Jak się poluje na morsy, na niedźwiedzie polarne, jak się szyje ze skór ciuchy, jak się stawia igloo. Wyobraź sobie, że są tam Inuici, którzy niedźwiedzia jeszcze zabijają oszczepem. Duża sztuka. Bardzo chcę się od nich jak najwięcej dowiedzieć. Poznać więcej słów niż te 150, które znam w języku Inughuit. Jak mi pozwolą zostać tylko tydzień, to trudno. Wtedy spróbuję pójść do Kanady. Mam jedzenia na 60 dni. Spróbuję przebić się do Kanady i wrócić. Ale najbardziej mi zależy, żeby z myśliwymi posiedzieć. Do Kanady zdążę pójść, kiedy tylko będę chciał. A taka sytuacja, żeby z Inuitami żyć, tak jak oni… Teraz mnie pamiętają i mnie przyjmą, a za parę lat mogą nie pamiętać albo nie będą chcieli.
Jakie następne plany?
Pomysłów mam dużo. Ale jak wrócę z Grenlandii, to do 2015 roku robię pas, bo w 2015 chcemy z Michałem Bobrukiem pójść na Biegun Północny.
Trawers?
Droga wycieczka.
Nie wiem, czy znajdę sponsorów, więc jak będzie trzeba, to pójdę za swoje pieniądze. Dlatego to będzie najtańsza wyprawa na Biegun Północny jaka jest możliwa. Liczę, że myśliwi wywiozą nas zaprzęgami na północ Grenlandii, a dalej pójdziemy na nartach. I wrócimy w to samo miejsce. Dlatego w przyszłym roku nie planuję nic szczególnego. Zresztą w lipcu 2014 roku muszę już wysłać na Grenlandię cały sprzęt statkiem.
A Antarktyda Ci się marzy?
Jak twoja żona reaguje na to wszystko?
Mówi: „Dobra, jedziesz!”. A jak wracam wcześniej, to się pyta, czemu wróciłem tak szybko. Dziesięć lat jesteśmy razem i jak ona mnie brała, to już miałem za sobą trochę Arktyki. I w tym samym roku na Baffin Island jechałem. Dla niej jest to oczywiste, że ja tę Arktykę uwielbiam i kocham. Jakby mi powiedziała: „Wybieraj”! No to kurde… no… nie będę się wypowiadał, bo jeszcze przeczyta wywiad (śmiech). Wie, że nie można mi tego zabraniać. Jak możesz komuś, kogo kochasz, zabronić czegoś, co on kocha? Wiadomo, że szkoda trochę pieniędzy, bo byłby lepszy dom czy nie musiałbym kredytu brać. Ale jest postawiony dom, żyjemy szczęśliwie, super. Ona uwielbia kraje arabskie, jeździ do tych krajów, mówi po arabsku… Ja jej nie zabraniam. Jeździ do Egiptu, nurkuje…
To jesteście ciekawą parą. Ty na północ, a ona na nurkowanie do Hurghady!
Dokładnie! Ona nienawidzi mrozu. I mamy problem w domu, bo ona lubi jak jest 25 stopni i jest nagrzane, a ja nienawidzę takiej temperatury. Ja otwieram okno, a ona podkręca kaloryfery. Dorzuca drewna do kominka. Ale byliśmy dwa razy zimą w Finlandii, w Rovaniemi i Inari, i to jej się podobało. Moja żona nie lubi zimna, ale nie ma nic przeciwko moim wyjazdom. Nawet jak wyjeżdżam, to jest moim rzecznikiem prasowym, kontaktuje się z grenlandzką policją, wie co zrobić, gdyby potrzebna była jakaś akcja ratunkowa… Chyba się dopełniamy.
Nie boi się troszkę?
Nie, chyba się nie boi. Zawsze jak pojechałem, to i wróciłem. Ja też się nie boję. Zawsze mam uśmiech na twarzy. Jak wejdziesz na moją stronę internetową i przeczytasz moje teksty, to nie wiem czy znajdziesz fragment w stylu: było źle, ciężko, walczyliśmy… Moi znajomi, jak czytają moje teksty, to mają takie wrażenie, że ta Arktyka to jest luzik. Bo ja nie mam takiego… Nie wiem, czy słyszałeś o Jurku Różańskim? Ma jacht i pływa cały czas w Arktykę, na Spitsbergen, wozi turystów i naukowców. On zawsze powtarza: tu nie ma bohaterstwa. Nikt nie walczy o przetrwanie, nikt nie walczy ze Spitsbergenem. On tam po prostu jest. Nigdy nie ujmuję ludziom, którzy opisują, że tu była walka, tam o mało nie zginęliśmy… PR to PR. Każdy chce być chwilę na świeczniku i OK. Ja po prostu nie mam takich odczuć, że jest walka jakaś. Mi przebywanie tam sprawia przyjemność… Nawet jak sobie palce odmrażam i przyjeżdżam z odmrożoną mordą, i mam blizny na nogach, i mnie stawy bolą. To jest taki koszt, który musisz ponieść. Nie chcesz tego mieć, to nie jedź w Arktykę. Albo to akceptujesz, albo nie. Tak to jest z tą Arktyką.
Dziękujemy wydawnictwu Carta Blanca za możliwość wykorzystania map z książki "Córka polarnika". Książka napisana przez Kari Herbert opowiada m.in. o Inuitach z osady Siorapaluk, do której wybiera się Norbert Pokorski. "Córka polarnika" wnikliwie opisuje życie i zwyczaje grenlandzkich myśliwych.