czwartek, 04 sierpnia 2016

Norweski Biegun Zimy

 

autor: Marek Żebrowski



W śnieżnej zaspie wygrzebujemy niewielką jamę kilkaset metrów od lotniska w Kirkenes. Wraz z grupą kilkunastu żołnierzy przylecieliśmy tutaj późnym wieczorem – jako jedyni turyści.

Ochroniarz nie daje się przekonać i z małej, ciepłej hali lotniska musimy wynieść się na 35-stopniowy mróz, ponieważ jest zamykana na noc. Ale kolejne marzenie spełniło się, jesteśmy na dalekiej północy. Nad nami miliony gwiazd i smugi zorzy polarnej, a przed nami daleka droga. Zapadamy w kamienny sen.

Kirkenes, to 7-tysięczna osada górnicza położone w pobliżu granicy z Rosją, gdzie do 1996 roku wydobywano rudę żelaza. Dziś większość mieszkańców żyje tutaj z usług, handlu i turystyki związanych przeważnie z północno-zachodnią Rosją.




Gruba warstwa szronu na śpiworach, przenikliwe zimno i wczesny świt, zmuszają nas do ruchu. Na śniadanie resztki zmrożonych kanapek z podróży, pół polopiryny popitej letnią herbatą z termosu i w drogę, by się rozgrzać.

Po 2 godzinach marszu wzdłuż drogi łapiemy autobus, przejeżdżamy 20 kilometrów i po dalszej godzinie marszu docieramy do stacji turystycznej Neiden. Tam czekają na nas wysłane z Polski miesiąc przed wyprawą paczki z prowiantem.

Gospodarz schroniska Jan Kare Sivertsen oraz policjant, który patroluje te tereny na skuterze, udzielają nam wielu cennych informacji o trasie naszej wędrówki. W przestronnej jadalni schroniska ściany obwieszone fotografiami z dużymi pstrągami i łososiami, które można złowić w pobliskich jeziorach i rzekach. Na tarasie schroniska, na mrozie suszy się w promieniach słonecznych reniferowe mięso.



Pokaż Marek Żebrowski Północna Norwegia na większej mapie

Neiden to dogodny punkt wyjścia w kierunku Finlandii na wycieczki narciarskie. Jan oferuje nam nocleg, odpoczynek, saunę jednak nie to nam w głowie. Po wypiciu dużej ilości gorących płynów, zapakowaniu prowiantu, ruszamy na północ przez skute lodem i zasypane śniegiem obszary rozległych bagien i jezior.

Teraz sanki ważą już ponad 55 kilogramów. Wyjątkowo wyczerpujące są podejścia i zjazdy z sankami z niewielkich wzniesień. Zjeżdżając trzeba trawersować zbocze, by uciekać przed sunącymi sankami zaczepionymi do uprzęży na linkach. Gonią one narciarza i grożą podcięciem nóg. Jeżeli trzeba zjeżdżać między krzewami karłowatych brzóz i wierzb porastających dość obficie te tereny, stosujemy technikę „z psem” tzn. sanki trzymamy krótko na lince przy nodze osuwając się pługiem ze zbocza.

Powoli zdobywamy wysokość wyciągając ciężkie sanki na około 350 m n.p.m, a karłowata roślinność chroni nas nieco od lodowatego wiatru.




Długa zima w Polsce pozwoliła nam na dobre przygotowanie się do wyprawy. Marsze z ciągnięciem opony, biegi wytrzymałościowe, wyjazdy w góry i długie wędrówki na nartach śladowych, pływanie, sauna – to niektóre elementy wielomiesięcznego treningu wytrzymałościowego przed wyprawą.

Przez pierwsze 5 dni przyzwyczajamy się do 35-stopniowego mrozu w nocy. W dzień natomiast temperatura utrzymuje się w granicach minus 15 st.C. Śnieg jest zmrożony, zbity, nie zapada się, ale też ze względu na duże tarcie nie ułatwia poruszania się.

Słońce już nisko, zbocza i śnieg nabrały krwistych kolorów. Zwykle około godziny 15 robi się gwałtownie zimniej.

W oddali widać sylwetki dwóch ludzi. Poruszają się szybko. Gdy zbliżają się, widzimy, że ich małe sanki ciągną dwa psy husky. Jeden jest ranny w łapę, ludzie natomiast niosą jeszcze duże plecaki. Podążają do Neiden. Szli przez płaskowyż tydzień, a dziś kończą wędrówkę. Później okaże się, że byli to jedyni turyści, którzy jak my – na nartach i z sankami, biwakując gdzie akurat wypadnie – pokonywali te rozległe pustkowia.




Na zachodnim brzegu wielkiego, podłużnego jeziora rozkładamy namiot. Siedząc w kurtkach puchowych z nogami wsuniętymi w śpiwory topimy pierwszy, a następnie drugi i trzeci garnek śniegu na zupy i napoje. Temperatura spadła do minus 28 st.C., a jest dopiero godzina 20.

W jednym termosie zostawiamy wrzątek na poranny ciepły napój, który wypijamy zwykle o godzinie 4-4.30 rano, zanim wygrzebiemy się ze śpiworów i zaczniemy topić kolejne porcje śniegu na benzynowym kocherze. Przygotowanie śniadania, wrzątku w termosy na drogę, spakowanie biwaku trwa zawsze około 3 godzin. Niemal wszystkie czynności trzeba wykonywać w rękawiczkach, pamiętać o tym, by nie łapać gołą ręką różnych, metalowych przedmiotów, bo odmrożenie pewne.

Mamy też poważny problem z kocherem, z którego przez wężyk wycieka benzyna. Uszczelniam go różnymi wymyślnymi sposobami, choćby topiąc plastikowy sznurek i zalewając ciekłym plastikiem miejsce wycieku. Wystarcza to na jeden, dwa dni, a następnie próbuję innego sposobu.




Pokonując kolejną morenę zjeżdżamy na kilometrowej długości jezioro Gabmatjavri. Czujemy dym z ogniska. Spotykamy tu rodzinę Saamską z trójką małych dzieci. Siedzą na reniferowych skórach koło ogniska, częstują nas gorącą kawą i herbatnikami. Przyjechali skuterem z przyczepką z odległej o 48 kilometrów osady Sirbma. Tak spędzają krótki urlop.

Dzieciaki próbują złowić rybę w wywierconej przerębli. Saamowie są bardzo ciekawi skąd jesteśmy, dokąd idziemy, dlaczego właśnie tutaj przyjechaliśmy? Saamowie należą do ludów pierwotnych tak, jak Inuici na Grenlandii, a ich pochodzenie tak naprawdę do końca nie jest wyjaśnione. Mają własna historię, język, kulturę i gospodarkę. Ich terytorium rozciąga się od środkowej Norwegii i Szwecji przez północną Finlandię aż na półwysep Kola. Najwięcej mieszka ich w Norwegii, ponad 40 000.

Po 120 kilometrach marszu w niedzielny poranek dochodzimy do miejscowości Polmak gdzie w stacji turystycznej z 1885 roku, dzięki uprzejmości jej gospodarza, suszymy śpiwory, buty, napełniamy termosy wrzątkiem, a następnie ruszamy dalej. Wchodzimy w koryto trzeciej co do wielkości rzeki Norwegii – Tany. Liczy ona 330 kilometrów długości. Rozlana tutaj na szerokość 100-200 metrów wije się w kierunku południowo-zachodnim stanowiąc naturalną granicę między Norwegią a Finlandią.




Lodowaty wiatr na szerokich rozlewiskach zamarzniętej rzeki daje nam się we znaki. Gdy po 15 kilometrach opuszczamy rzekę i podchodzimy ostro pod górę na płaskowyż, by ponownie zdobyć wysokość, wiatr zachodni przybiera na sile. Zakładamy wiatroszczelne spodnie i kurtki, i kierujemy się na zachód, a więc pod wiatr, w góry Gaissane.

Góry Skandynawskie ciągną się prawie przez całe terytorium Norwegii na imponującą odległość 1800 kilometrów. Nie są zbyt wysokie. Przeważają wierzchołki o wysokości 1000-1800 m n.p.m. Wydawałoby się, że są to Beskidy czy... Bieszczady. Jednak podstawy wielu norweskich masywów wyrastają prawie z poziomu morza, co w efekcie daje ściany skalne o dużej wysokości, niejednokrotnie przekraczające 1000 metrów. Ogólnie Góry Skandynawskie nie mają charakteru łańcucha górskiego. Stanowią oddzielne skupiska szczytów wypiętrzonych ponad łączący je płaskowyż.

Im bliżej gór, tym pogoda staje się mniej stabilna, jest cieplej: w dzień minus 8-10 st.C., a w nocy temperatura rzadko spada poniżej minus 25 st.C. Wieje zazwyczaj kłujący, lodowaty zachodni wiatr.




Towarzyszami naszej wędrówki są renifery i od czasu do czasu pardwy śnieżne. Renifery są bardzo płochliwe, ale setki tych pięknych zwierząt często przecinają nam drogę. Dla Saamów są ważnym źródłem dochodów i zarazem przeżycia: skóra, mięso, kości, poroża – to wszystko jest wykorzystywane. Renifery wędrują zawsze pod wiatr, tak jak my, przynajmniej do tej pory.

Kolejny wietrzny biwak wśród trawek wystających z zamarzniętych bagien, częściowo odgrzebanych przez renifery. Znajduję tu nawet zmrożone jagody. Jarek śmieje się twierdząc, że jem reniferowe bobki, ale w końcu sam ze smakiem zjada mrożone borówki. Ta zima nie była śnieżna w Laponii, nadeszła późno, bo dopiero w Boże Narodzenie.

Głównym celem w górach Gaissane jest dla nas święta góra Saamów: Rastigaissa (1067 m n.p.m.). Poruszamy się na wysokości od 450-700 m n.p.m. Olbrzymie śnieżne przestrzenie, wiatr, pustka, cisza i dużo jak na tę porę roku punktów orientacyjnych w postaci ciemnych, granitowych głazów, wywianych moren, kamieni i sporadycznie trawek urozmaica krajobraz.

Ze zmrożonego śniegu wycinamy łopatami duże kostki i budujemy z nich mur wysokości jednego metra, by osłonić namiot od wiatru i śniegu. To normalna procedura przed każdym biwakiem. Kurtki pokryły się cienką warstwą lodu. Pada drobna kasza w postaci gradu i deszczu – odwilż! Widoczność spada do kilku metrów.




Całkowite załamanie pogody następuje 18 kilometrów od niegościnnej góry Rastiggaisa. Na przymusowym biwaku utknęliśmy na dwa i pół dnia, powyżej wielkiego jeziora Vuonajavri.

Marznący deszcz, odwilż, śnieg, grad, huraganowy wiatr, brak widoczności, przeczekiwaliśmy cierpliwie w namiocie odkopując go kilkakrotnie. Dalsza fatalna pogoda zmusza nas do podjęcia dość ryzykownej decyzji zmiany kierunku marszu na północ – kanionem wielkiej rzeki Vazzajokka. Ryzykownej, bo nie mieliśmy dokładnej mapy na następne około 50 kilometrów wędrówki, by dotrzeć do cywilizacji, a marsz komplikuje na dodatek słaba widoczność i poważne problemy z kocherem, od którego zależy ciepłe jedzenie, picie, słowem – wszystko.

Podczas, gdy wszyscy świętują Wielkanoc my walczymy z czasem.

Na wyspie w widłach rzeki wśród bajecznie powyginanych brzóz rozpalamy ognisko i po swojemu przyrządzamy świąteczną ucztę. Do woli topimy śnieg na wrzątek i napoje. Odzwyczailiśmy się od domowego ciepła, stołu, krzeseł, wygodnego łóżka. Człowiek jakoś bardzo szybko dziczeje w takich warunkach i powraca do świata zwierząt. Wyostrzają się uśpione zmysły. Słyszy się i widzi lepiej. Rozróżnia się dotąd niespotykane zapachy.

Gdy wielka rzeka spada lodopadami w otchłań, idziemy na północny-zachód ciągiem rozległych jezior, na których hula wiatr, sypie śnieg i mamy wrażenie, że żywioły sprzysięgły się przeciwko nam. Osłonę od wiatru na kolejny biwak daje nam wysoka morena.




Gdy rano wychodzę na siku, widzę w oddali trzy świetliste punkty. Trzy skutery. Od Saamów jadących na ryby dowiadujemy się, że do osady Kunes mamy stąd jeszcze dzień marszu.

To właśnie dla mieszkańców tej małej osady byliśmy przez dwa dni specjalnymi gośćmi i atrakcją turystyczną. Po raz kolejny przekonujemy się, że są jeszcze ludzie gotowi bezinteresownie pomóc, ludzie, których świat jeszcze nie zna.

Pogoda zmieniła się na gorszą, a odwilż była niewątpliwie wróżbą nadchodzącej wiosny.

 

Wyprawa trwała trzy tygodnie w marcu 2005 roku.
Uczestnicy: Jarosław Prugar (Nadarzyn koło Warszawy), Marek Żebrowski (Promienko koło Poznania).
Pokonany dystans - około 300 kilometrów (17 dni marszu) na nartach, ciągnąc prowiant i sprzęt na sankach.
Dojazd: lot Warszawa-Kopenhaga-Oslo-Kirkenes; powrót: lot Alta-Tromso-Oslo-Warszawa.

Marek Żebrowski ma 55 lat. Mieszkający w pobliżu Poznania germanista i tłumacz nie afiszuje się ze swoimi dokonaniami. Ma ich jednak w swoim dorobku już sporo. Przewędrował z południa na północ po zamarzniętym jeziorze Bajkał. O tej wyprawie czytaj w artykule: Przez morze lodu.

Ma również na koncie samotną zimową wędrówkę po największych parkach narodowych w Szwecji. Relację z tej wyprawy czytaj w artykule: Szwedzka Alaska.

Przetrawersował zimą największy płaskowyż Europy – Hardangervidda w Norwegii. Latem przemierzał na rowerze Islandię. Oprócz tego – biega maratony i ultramaratony.

 

 

Norweski Biegun Zimna

 

 

Marek Żebrowski

 

 

W śnieżnej zaspie wygrzebujemy niewielką jamę kilkaset metrów od lotniska w Kirkenes. Wraz z grupą kilkunastu żołnierzy przylecieliśmy tutaj późnym wieczorem – jako jedyni turyści.

 

Ochroniarz nie daje się przekonać i z małej, ciepłej hali lotniska musimy wynieść się na 35-stopniowy mróz, ponieważ jest zamykana na noc. Ale kolejne marzenie spełniło się, jesteśmy na dalekiej północy. Nad nami miliony gwiazd i smugi zorzy polarnej, a przed nami daleka droga. Zapadamy w kamienny sen.

 

Kirkenes, to 7-tysięczna osada górnicza położone w pobliżu granicy z Rosją, gdzie do 1996 roku wydobywano rudę żelaza. Dziś większość mieszkańców żyje tutaj z usług, handlu i turystyki związanych przeważnie z północno-zachodnią Rosją.

 

Gruba warstwa szronu na śpiworach, przenikliwe zimno i wczesny świt, zmuszają nas do ruchu. Na śniadanie resztki zmrożonych kanapek z podróży, pół polopiryny popitej letnią herbatą z termosu i w drogę, by się rozgrzać.

 

Po 2 godzinach marszu wzdłuż drogi łapiemy autobus, przejeżdżamy 20 kilometrów i po dalszej godzinie marszu docieramy do stacji turystycznej Neiden. Tam czekają na nas wysłane z Polski miesiąc przed wyprawą paczki z prowiantem.

 

Gospodarz schroniska Jan Kare Sivertsen oraz policjant, który patroluje te tereny na skuterze, udzielają nam wielu cennych informacji o trasie naszej wędrówki. W przestronnej jadalni schroniska ściany obwieszone fotografiami z dużymi pstrągami i łososiami, które można złowić w pobliskich jeziorach i rzekach. Na tarasie schroniska, na mrozie suszy się w promieniach słonecznych reniferowe mięso.

 

Neiden to dogodny punkt wyjścia w kierunku Finlandii na wycieczki narciarskie. Jan oferuje nam nocleg, odpoczynek, saunę jednak nie to nam w głowie. Po wypiciu dużej ilości gorących płynów, zapakowaniu prowiantu, ruszamy na północ przez skute lodem i zasypane śniegiem obszary rozległych bagien i jezior.

 

Teraz sanki ważą już ponad 55 kilogramów. Wyjątkowo wyczerpujące są podejścia i zjazdy z sankami z niewielkich wzniesień. Zjeżdżając trzeba trawersować zbocze, by uciekać przed sunącymi sankami zaczepionymi do uprzęży na linkach. Gonią one narciarza i grożą podcięciem nóg. Jeżeli trzeba zjeżdżać między krzewami karłowatych brzóz i wierzb porastających dość obficie te tereny, stosujemy technikę „z psem” tzn. sanki trzymamy krótko na lince przy nodze osuwając się pługiem ze zbocza.

 

Powoli zdobywamy wysokość wyciągając ciężkie sanki na około 350 m n.p.m, a karłowata roślinność chroni nas nieco od lodowatego wiatru.

 

Długa zima w Polsce pozwoliła nam na dobre przygotowanie się do wyprawy. Marsze z ciągnięciem opony, biegi wytrzymałościowe, wyjazdy w góry i długie wędrówki na nartach śladowych, pływanie, sauna – to niektóre elementy wielomiesięcznego treningu wytrzymałościowego przed wyprawą.

 

Przez pierwsze 5 dni przyzwyczajamy się do 35-stopniowego mrozu w nocy. W dzień natomiast temperatura utrzymuje się w granicach minus 15 st.C. Śnieg jest zmrożony, zbity, nie zapada się, ale też ze względu na duże tarcie nie ułatwia poruszania się.

 

Słońce już nisko, zbocza i śnieg nabrały krwistych kolorów. Zwykle około godziny 15 robi się gwałtownie zimniej.

 

W oddali widać sylwetki dwóch ludzi. Poruszają się szybko. Gdy zbliżają się, widzimy, że ich małe sanki ciągną dwa psy husky. Jeden jest ranny w łapę, ludzie natomiast niosą jeszcze duże plecaki. Podążają do Neiden. Szli przez płaskowyż tydzień, a dziś kończą wędrówkę. Później okaże się, że byli to jedyni turyści, którzy jak my – na nartach i z sankami, biwakując gdzie akurat wypadnie – pokonywali te rozległe pustkowia.

 

Na zachodnim brzegu wielkiego, podłużnego jeziora rozkładamy namiot. Siedząc w kurtkach puchowych z nogami wsuniętymi w śpiwory topimy pierwszy, a następnie drugi i trzeci garnek śniegu na zupy i napoje. Temperatura spadła do minus 28 st.C., a jest dopiero godzina 20.

 

W jednym termosie zostawiamy wrzątek na poranny ciepły napój, który wypijamy zwykle o godzinie 4-4.30 rano, zanim wygrzebiemy się ze śpiworów i zaczniemy topić kolejne porcje śniegu na benzynowym kocherze. Przygotowanie śniadania, wrzątku w termosy na drogę, spakowanie biwaku trwa zawsze około 3 godzin. Niemal wszystkie czynności trzeba wykonywać w rękawiczkach, pamiętać o tym, by nie łapać gołą ręką różnych, metalowych przedmiotów, bo odmrożenie pewne.

 

Mamy też poważny problem z kocherem, z którego przez wężyk wycieka benzyna. Uszczelniam go różnymi wymyślnymi sposobami, choćby topiąc plastikowy sznurek i zalewając ciekłym plastikiem miejsce wycieku. Wystarcza to na jeden, dwa dni, a następnie próbuję innego sposobu.

 

Pokonując kolejną morenę zjeżdżamy na kilometrowej długości jezioro Gabmatjavri. Czujemy dym z ogniska. Spotykamy tu rodzinę Saamską z trójką małych dzieci. Siedzą na reniferowych skórach koło ogniska, częstują nas gorącą kawą i herbatnikami. Przyjechali skuterem z przyczepką z odległej o 48 kilometrów osady Sirbma. Tak spędzają krótki urlop.

 

Dzieciaki próbują złowić rybę w wywierconej przerębli. Saamowie są bardzo ciekawi skąd jesteśmy, dokąd idziemy, dlaczego właśnie tutaj przyjechaliśmy? Saamowie należą do ludów pierwotnych tak, jak Inuici na Grenlandii, a ich pochodzenie tak naprawdę do końca nie jest wyjaśnione. Mają własna historię, język, kulturę i gospodarkę. Ich terytorium rozciąga się od środkowej Norwegii i Szwecji przez północną Finlandię aż na półwysep Kola. Najwięcej mieszka ich w Norwegii, ponad 40 000.

 

Po 120 kilometrach marszu w niedzielny poranek dochodzimy do miejscowości Polmak gdzie w stacji turystycznej z 1885 roku, dzięki uprzejmości jej gospodarza, suszymy śpiwory, buty, napełniamy termosy wrzątkiem, a następnie ruszamy dalej.

Wchodzimy w koryto trzeciej co do wielkości rzeki Norwegii – Tany. Liczy ona 330 kilometrów długości. Rozlana tutaj na szerokość 100-200 metrów wije się w kierunku południowo-zachodnim stanowiąc naturalną granicę między Norwegią a Finlandią.

 

Lodowaty wiatr na szerokich rozlewiskach zamarzniętej rzeki daje nam się we znaki. Gdy po 15 kilometrach opuszczamy rzekę i podchodzimy ostro pod górę na płaskowyż, by ponownie zdobyć wysokość, wiatr zachodni przybiera na sile. Zakładamy wiatroszczelne spodnie i kurtki, i kierujemy się na zachód, a więc pod wiatr, w góry Gaissane.

 

Góry Skandynawskie ciągną się prawie przez całe terytorium Norwegii na imponującą odległość 1800 kilometrów. Nie są zbyt wysokie. Przeważają wierzchołki o wysokości 1000-1800 m n.p.m. Wydawałoby się, że są to Beskidy czy... Bieszczady. Jednak podstawy wielu norweskich masywów wyrastają prawie z poziomu morza, co w efekcie daje ściany skalne o dużej wysokości, niejednokrotnie przekraczające 1000 metrów. Ogólnie Góry Skandynawskie nie mają charakteru łańcucha górskiego. Stanowią oddzielne skupiska szczytów wypiętrzonych ponad łączący je płaskowyż.

 

Im bliżej gór, tym pogoda staje się mniej stabilna, jest cieplej: w dzień minus 8-10 st.C., a w nocy temperatura rzadko spada poniżej minus 25 st.C. Wieje zazwyczaj kłujący, lodowaty zachodni wiatr.

 

Towarzyszami naszej wędrówki są renifery i od czasu do czasu pardwy śnieżne. Renifery są bardzo płochliwe, ale setki tych pięknych zwierząt często przecinają nam drogę. Dla Saamów są ważnym źródłem dochodów i zarazem przeżycia: skóra, mięso, kości, poroża – to wszystko jest wykorzystywane. Renifery wędrują zawsze pod wiatr, tak jak my, przynajmniej do tej pory.

 

Kolejny wietrzny biwak wśród trawek wystających z zamarzniętych bagien, częściowo odgrzebanych przez renifery. Znajduję tu nawet zmrożone jagody. Jarek śmieje się twierdząc, że jem reniferowe bobki, ale w końcu sam ze smakiem zjada mrożone borówki. Ta zima nie była śnieżna w Laponii, nadeszła późno, bo dopiero w Boże Narodzenie.

 

Głównym celem w górach Gaissane jest dla nas święta góra Saamów: Rastigaissa (1067 m n.p.m.). Poruszamy się na wysokości od 450-700 m n.p.m. Olbrzymie śnieżne przestrzenie, wiatr, pustka, cisza i dużo jak na tę porę roku punktów orientacyjnych w postaci ciemnych, granitowych głazów, wywianych moren, kamieni i sporadycznie trawek urozmaica krajobraz.

 

Ze zmrożonego śniegu wycinamy łopatami duże kostki i budujemy z nich mur wysokości jednego metra, by osłonić namiot od wiatru i śniegu. To normalna procedura przed każdym biwakiem. Kurtki pokryły się cienką warstwą lodu. Pada drobna kasza w postaci gradu i deszczu – odwilż! Widoczność spada do kilku metrów.

 

Całkowite załamanie pogody następuje 18 kilometrów od niegościnnej góry Rastiggaisa. Na przymusowym biwaku utknęliśmy na dwa i pół dnia, powyżej wielkiego jeziora Vuonajavri.

 

Marznący deszcz, odwilż, śnieg, grad, huraganowy wiatr, brak widoczności, przeczekiwaliśmy cierpliwie w namiocie odkopując go kilkakrotnie. Dalsza fatalna pogoda zmusza nas do podjęcia dość ryzykownej decyzji zmiany kierunku marszu na północ –  kanionem wielkiej rzeki Vazzajokka. Ryzykownej, bo nie mieliśmy dokładnej mapy na następne około 50 kilometrów wędrówki, by dotrzeć do cywilizacji, a marsz komplikuje na dodatek słaba widoczność i poważne problemy z kocherem, od którego zależy ciepłe jedzenie, picie, słowem – wszystko.

 

Podczas, gdy wszyscy świętują Wielkanoc my walczymy z czasem.

 

Na wyspie w widłach rzeki wśród bajecznie powyginanych brzóz rozpalamy ognisko i po swojemu przyrządzamy świąteczną ucztę. Do woli topimy śnieg na wrzątek i napoje. Odzwyczailiśmy się od domowego ciepła, stołu, krzeseł, wygodnego łóżka. Człowiek jakoś bardzo szybko dziczeje w takich warunkach i powraca do świata zwierząt. Wyostrzają się uśpione zmysły. Słyszy się i widzi lepiej. Rozróżnia się dotąd niespotykane zapachy.

 

Gdy wielka rzeka spada lodopadami w otchłań, idziemy na północny-zachód ciągiem rozległych jezior, na których hula wiatr, sypie śnieg i mamy wrażenie, że żywioły sprzysięgły się przeciwko nam. Osłonę od wiatru na kolejny biwak daje nam wysoka morena.

 

Gdy rano wychodzę na siku, widzę w oddali trzy świetliste punkty. Trzy skutery. Od Saamów jadących na ryby dowiadujemy się, że do osady Kunes mamy stąd jeszcze dzień marszu.

 

To właśnie dla mieszkańców tej małej osady byliśmy przez dwa dni specjalnymi gośćmi i atrakcją turystyczną. Po raz kolejny przekonujemy się, że są jeszcze ludzie gotowi bezinteresownie pomóc, ludzie, których świat jeszcze nie zna.

 

Pogoda zmieniła się na gorszą, a odwilż była niewątpliwie wróżbą nadchodzącej wiosny.

 

Wyprawa trwała trzy tygodnie w marcu 2005 roku.

Uczestnicy: Jarosław Prugar (Nadarzyn koło Warszawy), Marek Żebrowski (Promienko koło Poznania).

Przeszliśmy 300 kilometrów (17 dni marszu) na nartach, ciągnąc prowiant i sprzęt na sankach.

Zużyliśmy 45 kilogramów prowiantu, 5 litrów benzyny do kochera.

Dojazd: lot Warszawa-Kopenhaga-Oslo-Kirkenes; powrót: lot Alta-Tromso-Oslo-Warszawa.

 

 

 

Drukuj PDF