piątek, 05 sierpnia 2016

Do nieskończoności


Krzysztof Paul podczas tegorocznej wyprawy na Morze Białe


Tym, co w życiu dokonał Krzysztof Paul, można by obdzielić kilka osób. Alpinista, wieloletni szef Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto. Żeglarz, kilkukrotny Mistrz Polski.  Żeglarstwo uprawia do dziś. Przedsiębiorca, cały czas aktywnie zarządza firmą. Polarnik. Doszedł na Biegun Północny. Na Spitsbergenie był trzykrotnie. Wiele razy wyprawiał się na nartach, ciągnąc cały sprzęt na saniach, do północnej Skandynawii. Przeszedł po zamarzniętej Zatoce Botnickiej z zachodu na wschód. W tym roku pokonał 300 kilometrów po Morzu Białym. Na nartach, śpiąc pod namiotem. Krzysztof Paul mieszka w Gdańsku.

O tegorocznej wyprawie na Morze Białe czytaj w artykule: Trudno na Białym.

 

Panie Krzysztofie, rocznik pan jest?
Trzydziesty czwarty.

To pan jeszcze wojnę pamięta?
No tak, tak, oczywiście. Znaczy wiele nie pamiętam, ale parę scen tak. Pamiętam, jak płonął Grybów. Moi rodzice uciekali przed Niemcami z miasta urodzenia mojego ojca i mojego, z Poznania, do miasta urodzenia matki, czyli do Lwowa. Jechaliśmy przez Grybów. Całe drewniane miasteczko płonęło. Wielki pożar. Wielkie ognisko. Niemcy mieli broń zapalającą. Miotacze płomieni. No i parę takich scen z Powstania Warszawskiego pamiętam. Wtedy byłem już trochę większy…

Pan był w Warszawie podczas Powstania?
Miałem niecałe 10 lat. Ojciec całą wojnę i po niej, 8 lat, spędził w obozach rosyjskich. A mama… Z tego Lwowa do Warszawy się przeniosła, do swojej siostry. No i tam właśnie wojnę przetrwałem. Byłem, jakby to powiedzieć... Takim trochę inteligenckim dzieckiem. Do powstańców było mi daleko. Do dobrej szkoły chodziłem, na tajne komplety. Nie uczono nas obsługiwać urządzeń wybuchowych czy broni. Raczej odwoływano się do historii narodu polskiego. Zresztą harcerstwo wojujące w czasie Powstania, to jednak byli starsi chłopcy.

Powstanie w której dzielnicy?
Koło Placu Trzech Krzyży, czyli Centrum. Po Powstaniu trafiliśmy do Piotrkowa. Do dużej hali. I stamtąd Niemcy rozwozili w różne miejsca. Zawieźli nas pod Częstochowę na wieś, potem do Częstochowy. A potem na Śląsk. Właśnie na Śląsku skończyłem szkołę powszechną i liceum. A potem przyjechałem do Gdańska na studia na budowę okrętów. Bardzo ambitny wtedy kierunek.

A żeglować pan zaczął kiedy?


Skąd takie zainteresowanie?
Zawsze się interesowałem ruchem na świeżym powietrzu. To z kolei wynikało z moich lektur…

Co pan czytał?
Na przykład „Ostatnią wyprawę Scotta”. To jest moja Biblia i mam ją do dzisiaj. Na przykład „Lorda Jima”. Na przykład Kiplinga. To znaczy „Kim” i „Stalky i spółka”. Powiem panu, że… te książki, które przeczytałem pomiędzy 15 a jakimś 18 czy 19 rokiem życia, to one mnie właściwie uformowały na całe życie. Ojciec wrócił bardzo późno z Rosji, moja mama nie bardzo miała czas dla brata i dla mnie. Właściwie z lektur dowiedziałem się, jak żyć, jak się zachowywać w sytuacjach, kiedy nie bardzo wiadomo, co robić.

To te lektury taki zew przygody w panu wywołały?
Tak, tak… Przecież London jest bajeczny zupełnie. London jest trochę dziecinny, to nie jest poważne pisanie. Ale dla takiego chłopaka to jest… [śmiech].

Pan zaczął marzyć o dalekich podróżach?
Rzeczywiście, takie marzenia miałem. Ale jak już potem byłem doroślejszy, raczej byłem realistą. Zamierzałem się na rzeczy, które mogłem osiągnąć.

I chciał pan budować statki, żeby później na nich pływać daleko w świat?


A wspinać pan się zaczął w którym roku?
Pracowałem w stoczni remontowej w Gdyni pod okiem bardzo fajnego jegomościa, pana inżyniera Zbigniewa Foltyna, który już nie żyje i który był moim wielkim mentorem od włóczenia się po górach. To on namówił mnie na pierwszą wycieczkę narciarską. Szybko przeszliśmy na „ty” i potem włóczyliśmy się po polskich górach. Zrobiliśmy furę fajnych rzeczy. Między innymi zrobiliśmy jako trzeci zespół polski Haute Route w 1973 roku. To dość trudna trasa w Alpach Francuskich i Szwajcarskich. Wysoko położony szlak. Przed nami robili to Zakopianie i pani Zawadzka. Ale oni to robili w towarzystwie Szwajcarów i Francuzów, w większych grupach. A myśmy we dwójkę pojechali. Mieliśmy mały namiocik. Ręcznie szyty. Ledwo do niego się mieściliśmy. 10 czy 12 dni to trwało.
Pierwszy raz pojechaliśmy razem chyba w Beskidy w ’66. A w ’69 roku, jak już było wiadome, że się zimą włóczę na nartach, dowiedzieli się o tym moi koledzy z Politechniki, bo ja już wtedy pracowałem w Politechnice. Dajnowski i Czyż.
Oni naprzód mnie zaprosili w Tatry na Słowację. Pojechaliśmy do Doliny Wielickiej, zaprowadzili mnie na parę dróg. I udzielili paru światłych wskazówek, przyjrzeli się, jak ja to wszystko robię, czy mam naturalną skłonność do wspinania. Ocenili, że tak. I zapytali się, czy przystąpiłbym do klubu wysokogórskiego. A jeśli tak, to oni mogą być moimi wprowadzającymi.
Wtedy trzeba było mieć dwóch wprowadzających zwyczajnych. I to było fajne. A jak zwyczajni byli odpowiedzialnymi ludźmi, to sobie takiego delikwenta brali w góry, żeby sobie go obejrzeć na tle przyrody. Wtedy to było… fajne. Opierało na tych dużych ideałach. Na tych wszystkich międzywojennych zasadach.

A jakie one były?


I wsiąkł pan w góry? Z Gdańska to troszkę daleko.
No tak. Myśmy musieli dojeżdżać. Mieliśmy zawsze gorsze warunki aniżeli Ślązacy czy Zakopianie. Nawet Warszawiacy mieli bliżej. Gdy zacząłem się wspinać, to na narty przestałem jeździć. W ’77 pojechałem na Pik Lenina. Na tyle mnie już wtedy w klubie zauważono, że mogłem liczyć na kwalifikację na większe wyprawy. No, a potem był okres dla mnie bardzo intensywny. Zaczęły się roboty wysokościowe. Nie wiem, czy pan słyszał o robotach wysokościowych w tamtym środowisku.

Nieco.
Tak… Od nas z klubu Wacek Otręba i ktoś tam jeszcze byli związani ze Ślązakami i z Krakowianami. I tam, chyba w ’75 albo ’76, byli pierwsi ludzie, którzy zaczęli pracę na linie. Oni strzegli tego, jak oka w głowie. Znali techniki linowe i szybko nauczyli się robić pewne rzeczy z liny. I na tych najtrudniejszych robotach na kominach po prostu brylowali. To były niewyobrażalnie dobrze płatne zajęcia. Wtedy w klubie wysokogórskim Trójmiasto chyba było 113 osób. W ’78 roku nasz klub przygotowywał wyprawę na Dhaulagiri, nieudana zresztą. I żeby na tę wyprawę się dostać, trzeba było wypracować na linie pieniądze. Ileś tych osób wypracowało pieniądze. Ale jak wyprawa wróciła, to z tych 113 osób, 106 osób już pracowało na linie. To był po prostu szok. Szok. Cały klub pracował na linie. Potem mnie wybrali na prezesa klubu… Chyba na skutek… Po prostu dobrze organizowałem te roboty.

Na prezesa klubu czy…


A pan jeździł na te wyprawy finansowane z klubu?
Byłem w Pamirze w ’77, ale to jeszcze było właściwie przed okresem tej gorączki złota. Byłem też na Cho-Oyu. Ale nieprzesadnie jeździłem…

Cho Oyu? Kiedy?
W ’85. Wtedy myśmy mieli pozwolenie na wschodnią grań, ale nie weszliśmy nią, tylko normalną drogą. A wschodnią granią to chyba nikt do dzisiaj nie wszedł. Cholerycznie trudna droga. Wschodnia grań jest taka jakby Stwórca wziął w rękę potężną siekierę, zamierzył się i dwa razy trzepnął w tę grań. Tam są gigantycznie takie ślady jakby po siekierze. Wielka stromizna z obu stron tych rozpęknięć. I te dwa trzaśnięcia trzeba regularnie przejść.
To była wyprawa wspólna z dwoma Amerykanami. Na tej wyprawie straciłem ze 3-4 kolegów. Do końca życia się już do mnie nie odezwali. Nie byłem nikim ważnym na tej wyprawie, ale… Kierowali nią inni ludzie, ale potem była taka sytuacja, że… Sprawy zaczęły przybierać zły obrót. I wyglądało na to, że… Nikogo nie straciliśmy, ale że po prostu damy ciała i wrócimy bez niczego. No i to było dla mnie, no po prostu nie do… Nie do zaakceptowania.

Sportowa żyłka w Panu się odezwała! I co pan zrobił?
Wie pan, ja zrobiłem kilka rzeczy. Najpierw byliśmy na briefingu w ministerstwie turystyki. To normalne było. Trzeba było wszystko powiedzieć, jakie mamy plany i tak dalej. Więc myśmy poszli. Nie wiem, dlaczego tam się wepchnąłem. Jacek Jezierski, mówi po angielsku absolutnie perfect. On milczał. Cały czas milczał jak grób. Byli dwaj Amerykanie, którzy nie umieją po prostu po innemu mówić, tylko po angielsku. Milczeli jak groby. A ja mówię tak sobie, no licho raczej. I byłem taki podekscytowany.
Powiedziałem Nepalczykom w ten sposób. Jeżeli ludzie, którzy będą w bazie, stracą kontakt z zespołem atakującym, nie będą ich widzieli, nie będą mieli z nimi kontaktu, i zaczną upływać dni. To czy będziemy mogli puścić akcję ratunkową normalną drogą? Po namyśle powiedzieli, że tak.
Na wyprawie szczyt atakowali we czwórkę. Ci dwaj Amerykanie, bardzo dobrzy wspinacze, Wacek Otręba i Piotrek Jankowiak. Wacek już nie żyje. Piotrek też nie żyje, zginął tego samego roku na McKinley’u na Alasce.
Piotrek się odmroził i wycofał z tego ataku, tak że ich zostało już tylko trzech. Wacek i Amerykanie. Zabrakło im lin. Zaporęczowali pierwszy uskok, a na drugi nie mieli lin. I żądali, żeby baza im je dostarczyła. A myśmy już nie mieli w bazie nikogo, kto by mógł taki duży ładunek tam donieść. Bo właściwie nikt nie był zaaklimatyzowany na większych wysokościach, za wyjątkiem właśnie Piotra, który był odmrożony. I myśmy wiedzieli, że właściwie ten atak się załamał.
I wtedy zapytałem Jacka, czy oni z Gardziołkiem – Mirkiem Gardzielewskim – poszliby na normalną drogę? Na normalnej drodze działała baskijska wyprawa. Myśmy mieli informacje, że ci Baskowie wszystko pozostawiali, że wszystkie obozy zostały zaopatrzone i przez nich zostawione. Z wałówką, ze wszystkim.
Oni po tych obozach wbiegli na górę, zrobili szczyt i zbiegli w dół. Potem trzeba było zameldować o tym na briefingu końcowym. Groziła nam kara, 10 tysięcy dolarów i zakaz wjazdu do Nepalu na 5 lat. Nepalczycy byli wściekli. A ja skłamałem. Powiedziałem, że to ja jestem odpowiedzialny za to, że ta dwójka poszła. A poszła dlatego, że nie mieliśmy informacji o Amerykanach i ta dwójka poszła na szczyt zobaczyć tylko co się z tamtymi dzieje, że może ze szczytu schodzą normalną drogą. Uniknęliśmy kary. To taka trochę nieznana historia…

A kto się na pana obraził?
Amerykanie się obrazili. Jakby samowolnie przejąłem dowodzenie tą wyprawą. Wacek Otręba był kierownikiem. Wacek się świetnie wspinał, ale nie potrafił zarządzać ludźmi. To zupełnie co innego powiedzieć na przykład, ty pójdziesz, a ty nie pójdziesz. Stanowczo… Zginął na Evereście w ’89. W tej wielkiej tragedii. Tam pięciu zginęło, pamięta pan. Heinrich, Chrobak, Falco Dąsal, Gardzielewski i Otręba. A Marciniak ocalał.

Jeździł potem pan jeszcze w góry wysokie?


Już pana nie ciągnęło w góry wysokie?
Nie, to nie to. To nie to. Potem był ’89 rok. Roboty się skończyły. Skończyła się moja działalność klubowa.

Pierwszy wyjazd polarny kiedy był?
Pierwszy wyjazd polarny to był ’84 rok. I zaraz pierwszego dnia złamałem nogę. Norweg nas wiózł skuterem takim wąskim kanionem. Zawadził ze dwa razy o zaspy. Na początku moja noga nie wyglądała jakoś źle. Zostawił nas w chatce myśliwskiej i odjechał. A następnego dnia nogę miałem napuchniętą, fioletowo-siną. Złamana kostka w dwóch miejscach. Z Jackiem Jezierskim byłem. Mieliśmy piękny plan, żeby się wspiąć na Hornsundtind. Szczyt nad Hornsundem.
Potem, dwa lata później, pojechaliśmy, żeby zrobić przejście od Verlegenhuken, z samej północy na samo południe Spitsbergenu. Było nas pięciu. Szedł Wojtek Moskal, szedł Zbynio Pietroń i jeszcze dwóch. Jacek Jezierski też był, ale źle się czuł i został w Longyearbyen. Samolotem nas wywieźli na Verlegenhuken. Wtedy miałem 52 lata. A te chłopaki po 28, 27, 29. Nie mogłem iść tak szybko jak oni. W połowie drogi byliśmy blisko Longyearbyen i akurat przyjechał odwiedzić nas Jacek, powiedzieli mi: „Wiesz co, będzie lepiej, żebyś z Jackiem pojechał do Longier”. Uuu… to w pysk dostałem. Jeszcze do dzisiaj ranę liżę. No i wróciłem z Jackiem do Longier. Skończyli tę drogę. 19 dni szli w sumie. Nie pobili rekordu. Potem mieli pretensje do mnie, że przeze mnie. 18 dni był wtedy rekord.

Ale trzy razy był Pan na Spitsbergenie?
Tak. Byliśmy jeszcze dwa lata później, w ’88 roku. I znowu się zamierzyliśmy na ten Hornsundtind. Był Kochańczyk, Jezierski, Sławek Bartkowski, Pietroń i ja. Przez wszystkie fiordy żeśmy ciągnęli sanki, na nartach. Właściwie to całą południową część Spitsbergenu przeszliśmy. Z Longier do fiordu, do Hornsundu.

Szczyt został zdobyty?
Ten szczyt, jak się z samolotu na niego patrzy, to tak jakby ktoś żyletkę wbił w śnieg. Z obu stron są bliskie pionu ściany. Pierwsze trzy wejścia to Polacy na tę górę zrobili. Między innymi Andrzej Zawada, znany skądinąd, poprowadził nową drogę – Drabinę Jakubową. Na naszej wyprawie, Jacek Jezierski z Michałem Kochańczykiem szli granią. Oni się wspinali, a my wyruszyliśmy założyć dla nich obóz na przełęczy. Ja ze Sławkiem Bartkowskim. To było chyba w ogóle pierwsze wejście na tę przełęcz zimą. Ale Jezierski z Kochańczykiem tego nie zrobili, wycofali się. Ocenili, że trudności są za duże. I nawet nie wykorzystali tego naszego obozu, tylko zwinęli to wszystko, co myśmy im zostawili, i zbiegli na dół. Uuu… Wtedy byłem wściekły. Bo jak ja nie mogę wejść na górę, ale wyprawa może… To była wyprawa mojego klubu. Jeżeli wyprawa ma sukces, to ma sukces klub, a więc sukces mam ja. To przecież nas wszystkich sprawa… No i to był mój ostatni wyjazd na Spitsbergen.

A potem był Biegun Północny?
Potem kupiłem jacht. Bo przez te wszystkie lata nie pływałem. A jak kupiłem jacht, to rzuciłem w ogóle góry. Musiałem zrobić jacht, bo kupiłem go w kawałkach. Nie stać mnie było na to, żeby kupić sobie cały. 11 lat go składałem i w końcu złożyłem. W ’97 roku pierwszy raz startowałem w regatach.
A potem w 2001 roku był ten biegun z Markiem Kamińskim. To fajne było. Ja miałem tam sobie coś do udowodnienia. Mianowicie to, że mnie Wojtek Moskal wtedy na Spitsbergenie zostawił, bo za wolny byłem.

Na wyprawę na biegun wybrał się pan w tak zwanej wersji „last degree”, czyli ostatni stopień. Nieco ponad 110 kilometrów.
Tak. Ta wyprawa za biletami była. Cała gromada ludzi wtedy pojechała. Razem chyba 12 osób. Dyrekcja była taka: Kamiński i Moskal. Kamiński jako główny wybieracz drogi i główny przełożony wszystkiego. Moskal jako opiekun nieletnich [śmiech]. I był jeszcze Wojtek Ostrowski, fotografik i filmowiec. Kręcił film o tym przejściu. Kasia Pisera też maszerowała. Potem została żoną Kamińskiego. Bardzo miła kobieta. Był jeszcze Bieleninnik, dziennikarz z TVN-u. Biznesmeny różne. I był też Palikot. Janusz Palikot. Dzielnie się zachowywał i moim zdaniem, jako jedyny z tych amatorów się do tej wyprawy naprawdę porządnie przygotował. Jeszcze Jacek Groyecki świetnie szedł.

Palikot pobiegał, pochodził na nartach wcześniej?
Jeszcze wtedy nie był politykiem, alkoholami handlował. I z tego swojego Lublina, przez parę miesięcy z dwoma pracownikami jeździł pod namiot zimą w Bieszczady. Żeby organizm przygotować do spania w chłodzie. I rzeczywiście był dobrze przygotowany.

Dojść na Biegun Północny trudno było?
Trudno może nie, ale zimno. Mieliśmy temperatury od minus 26 do minus 39. Ale też i nie za długo maszerowaliśmy. To trwało 6 czy 7 dni tylko. I wcale nie byłem najwolniejszy. A najstarszy. Wtedy miałem 67 lat. Każdy ciągnął swoje sanki ze sprzętem. I w swoim tempie szliśmy. I wcale nie ja na końcu. Na noc tylko zbieraliśmy się w jednym obozie.

Na biegunie jakieś mistyczne doznania się pojawiają?


I pan w wieku lat prawie 70. został polarnikiem.
Teraz to moje życie jest podzielone na dwa etapy. Na lato i zimę. Latem żegluję. Ścigam się na jachcie. Muszę panu powiedzieć, że w 2002 roku wygrałem proces w sądzie. Mam taką firmę, prace wysokościowe. To znaczy od chyba ‘96 już na linach nie wiszę, ale to wszystko organizuję, księgowość prowadzę, kosztorysy opracowuję, przetargi piszę. Dzięki tej firmie zarabiam na te wszystkie fidrymały. Jedna firma nie chciała płacić. Skierowałem sprawę do sądu, no i w 2002 roku, po 19 rozprawach, wreszcie wygrałem. I starczyło mi, żeby sobie kupić już wyścigowy jacht z prawdziwego zdarzenia. Lato więc jest właściwie poświęcone łódce. I tu nie ma żadnej alternatywy. Muszę się ścigać. A zimą człowiek powinien się do tego przygotować. Wydaje mi się, że takie marsze z sankami to jest dobry rodzaj treningu przed sezonem regatowym. To z jednej strony. A z drugiej strony znacznie lepiej znoszę chłód niż upał. Jak czuję chłód, może nie mróz, to czuję się wtedy lepiej. Przy minus 10 stopniach chodzę z gołą głową i mi dobrze.

Czyli zimą jest pan polarnikiem, a latem żeglarzem. Gdzie pan startuje?
Na Zatoce Gdańskiej, ale i na otwartym morzu. Wzdłuż polskiego wybrzeża. Do Kłajpedy czasami płyniemy. Gdzie się da. W tym roku na Bornholm popłyniemy, jeśli się zakwalifikujemy. W sezonie praktycznie co weekend jakiś start.

Ile osób w załodze?
Pływam na dosyć dużej łódce. 54 metry kwadratowe podstawowego ożaglowania. Czyli fok i grot. I 85 metrów spinakera. Na tej łódce pływa się w szóstkę. Ja pływam na sterze. To nie jest specjalnie wygodna pozycja. Właściwie siedzi się bokiem do kierunku jazdy. Muszę cały czas prowadzić łódkę pod najlepszym kątem do wiatru i w stosunku do fali. To moje zadanie. Robota, która wymaga stałego maksymalnego napięcia. I ja cały czas robię w niewygodnej bardzo pozycji, bo w pozycji skręconej. Na większych łódkach są koła sterowe. A ja tu niewygodnie, z rumpelkiem w garści.

Zamiast sobie przyjemnie pożeglować, odpocząć, znów niewygoda?


Wspomniał Pan, że wyprawami polarnymi Pan się przygotowuje do żeglowania. Ale chyba żeglarstwo jest łatwiejsze niż chodzenie z pulkami po mrozie?
Regatowanie jest trudniejsze.

Trudniejsze?
Trudniejsze. Trudniejsze. Normalnie wyścig trwa godzinę. Ale są także dystansowe wyścigi. Te trwają na ogół od 2,5 do jakichś 7 godzin. To jest na tyle męczące, że czasami już nie dopływam do końca i oddaję ster któremuś z kolegów. Muszę się trochę odprężyć, położyć na sekundę, napić czegoś.
W sumie to nawet powiem, że tak samo trudne są te rzeczy. Na lodzie, jak i na łódce, nie mogę zejść, powiedzieć, ja się nie bawię. Albo, znudziło mnie to, cześć. Jedno i drugie zajęcie wymaga od człowieka zacięcia zębów, wytrwałości.

To wymienimy te pańskie ostatnie polarne wycieczki. Hardangervidda, czyli płaskowyż w Norwegii. Przejście po zamarzniętym jeziorze Inari w północnej Finlandii. Väinameri, czyli zamarznięte morze w Estonii. Trawers zamarzniętej Zatoki Botnickiej z Finlandii do Szwecji. W tym roku przejście po zamarzniętym Morzu Białym. Ponad 300 kilometrów marszu… Panie Krzysztofie, pan miał jakąś operację w życiu?
Tak. Na wyrostek robaczkowy.

Lekarze po otwarciu jamy brzusznej stwierdzili u Pana jakąś anomalię. Znaleźli specjalną sprężynę w Pana organizmie?
Nie wiem. Nie…

Pan cały czas nie ustaje w wysiłkach. Wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, z wiekiem coraz trudniejsze rzeczy.


Pan nie ma obaw, że na takiej wyprawie coś się Panu przydarzy? Organizm odmówi posłuszeństwa?
Nie. Powiem panu tak, że na tych polarnych wycieczkach na ogół od trzeciego dnia wyprawy to już zaczynam wchodzić na obroty. I wtedy to już jest pięknie. W tym roku niestety trochę później to nastąpiło, bo wywróciłem się trzeciego dnia. I sobie naciągnąłem palucha w prawej stopie. I to mi tak napuchło, zrobiło czerwone. Bolało. To było trzeciego dnia przed południem. Cały czwarty i piąty dzień kuśtykałem i bolało. Ale od ósmego dnia, jak złapałem luft w biusty, to szło się pięknie.
Powiem Panu, że zemdlałem kiedyś w pracy. Mam tę firmę, o której mówiłem. Była jakaś bardzo fajna robota, trochę wytężająca. I nagle, bach! Wziąłem i zemdlałem. Do szpitala mnie odwieźli. Źle się poczułem i tyle. Ale na łódce żebym się źle czuł albo na takiej wycieczce narciarskiej? To nie. Bo i tu, i tu sytuacja wymaga ode mnie sporego wysiłku fizycznego. A to oddala szanse na jakieś tam wygłupy. Serce mam zdrowe. A jak mi czasami się we łbie kręci, to są jakieś inne przyczyny. Ale ogólnie to jestem zdrów.

Pan może nie ma sprężyny, ale sportową żyłkę. O czym nie rozmawiamy, pan wylicza czy był pierwszy, czy drugi. Pan zawsze stara się wygrywać, zwyciężać.
Myślę, że tak. Ja panu powiem więcej. Uważam, że ja i Faściszewski (Jan Faściszewski – 25-letni kompan Krzysztofa Paula podczas zimowych wypraw – przyp. red.) jesteśmy grubo lepszymi sportowcami aniżeli kopacze piłki nożnej w naszych tych, pożal się Boże, ligach. Jestem głęboko o tym przekonany, że to my jesteśmy sportowcami, a nie oni.

Czym się sportowiec wyróżnia?


I pan dla sportu gna w te lody i chłody? Dlaczego akurat wycieczki polarne?
Powiem panu… Powiem dlaczego się chodzi… W tym roku dotarliśmy do takiego domku. Całkowite odludzie. Dziesiątki kilometrów do najbliższej osady. A tu taki letni drewniany domek. Zimą zamknięty tylko na skobel. Ten domek był w środku sterylnie czysty. Był tak biedny, jak w bajkach o krasnoludkach i sierotce Marysi. Nic tam nie było, co przedstawia jakąkolwiek wartość. Były między innymi koło pieca dwie patelnie. Stare. Pokryte skorupą tłuszczu. Obie były obrócone do góry dnem. Leżały jedna do drugiej. I były przykryte ściereczką, żeby się nie kurzyły. Ta ściereczka miała dwie potężne dziury i rozdarcie prawie na wskroś. Ściereczka była wyprana do absolutnej bieli. I tymi resztkami ściereczki te dwie przepalone patelnie były nakryte… Przypuszczam, że tego wzruszenia, jakiego doznałem na ten widok, to mi starczy na najbliższy rok.

Czemu się pan wzruszył?
Zobaczyłem wysiłki ludzi, którzy właściwie mają bardzo niewiele, a starają się fajnie żyć. Ta ściereczka jest wyborną wskazówką. Ja na przykład narzekam, że mam złe żagle, że brakuje mi kilkudziesięciu tysięcy, żeby sobie sprawić lepsze. A ta osoba, która to nakryła, kompletnie zniszczony kawałek ściereczki, doprowadziła do stanu czystości i wykorzystała to nakrycie. I była zadowolona, z tego co zrobiła. To jest znakomita wskazówka dla mnie.

Co ona mówi?

Dobra, niech pan jeszcze pójdzie ze mną na górę. Pokażę panu cośmy uciułali z moją żeglarską załogą przez te piętnaście lat.

O, Chryste. Dziesiątki pucharów!
Trochę tego jest. Mam kłopot. Gdzie to wszystko stawiać? O to jest fajna nagroda. Nazywa się Puchar Gryfa Pomorskiego. Puchar cały w srebrze. Jedyna polska nagroda, która jest coś warta finansowo. A to są miniaturki. Bo tej nagrody nie można zdobyć na własność, można tylko ją przez rok trzymać. Potem jak się ją oddaje, to się dostaje na własność taką miniatureczkę tego. Tośmy dwa razy to capnęli. A to medale Mistrzostw Polski. Miałem cztery razy mistrzostwo i dwa razy wice. Na to sobie przed zaśnięciem spozieram.

O, widzi pan? Obraz sobie sprawiłem na stare lata. Takie coś. Tundra jakaś, biało. A powyżej błękit.

Przypomina panu te wędrówki zimowe?
No tak. Właśnie ten sam klimat.

Jaki to klimat?

Od tajemnicy do nieskończoności…
Nieskończoność w ogóle jest pięknym pojęciem. Piękne pojęcie odnośnie losów człowieka. Niech pan weźmie pod uwagę, ile ja mam lat. Ja mam dużo lat i ja już muszę myśleć o tym, że bardzo niebawem… No, że się będę żegnał z tym najpiękniejszym ze światów. Właściwie, to już tak warto zacząć się przygotowywać do tego.

Myśli pan, że po drugiej stronie jest biało i chłodno?
Po drugiej stronie jest bardzo fajnie. Trzeba wierzyć, że po drugiej stronie jest bardzo fajnie. Będzie łatwiej się tam przenieść.

 

rozmawiał: Jakub Karp

 

Drukuj PDF